niedziela, 25 czerwca 2017

Ani guzika



Minister spraw zagranicznych Józef Beck przemawia w Sejmie 5 maja 1939 r.

Ani guzika
albo o rzekomych uchodźcach
W Polsce nigdy nie było żadnego problemu z przyjmowaniem imigrantów. Dowodem podejście do Wietnamczyków, a w moim mieście Ukraińców czy nawet (których obecność  bardzo mnie zaskakuje) Chińczyków. Nikt też (a przynajmniej ja) nie oczekuje, że ci prawdziwi imigranci będą się „integrować”; niech kwitnie tysiąc kwiatów – różnorodność jest piękna i wystarczy że zachowują się normalnie, według własnych i naszych standardów. Standardów powszechnych.
Inaczej z nachodźcami muzułmańskimi. Raz że ludzie ci bynajmniej nie przyjeżdżają do Polski a (na ogół) do Niemiec i zatrzymanie ich w Polsce wymagałoby stosowania wobec nich przymusu, zamknięcia ich, skoncentrowania w obozach. N’est-ce pas? Gdybyśmy byli tak głupi i ich przyjęli, to za 10, 20 lat nikt już nie będzie pamiętał, od czego się to zaczęło... Że konkretnie zaczęło się od szantażu Niemiec. Tak że: dzięki, ale nie. Mamy swoje życie i chcemy je zachować. Zachowamy też twarz. A najlepsze tradycje koncentrowania ludzi w obozach mają Niemcy.
 Jednak cały spór o nachodźców konstruowany jest sztucznie - wokół kwestii może i ważnych, ale i tak wtórnych.
Tu nie idzie o przyjęcie paru tysięcy nachodźców, jak przedtem Hitlerowi nie chodziło o „korytarz” ani Gdańsk. Jak przedtem, tak i teraz chodzi o narzucenie dyktatu Fuhrera, o złamanie kręgosłupa opornym. Gdy raz zgodzimy się poddać woli Fuhrera, to potem poddawać się jej będziemy za każdym razem. Jak to ujął Wierzyński, z okna skacze się tylko raz. A gdy pęknie Polska, to i pękną mniejsze państwa naszego regionu, którym dziś chcąc niechcąc (raczej niechcąc) przewodzimy. Gdy wpuścimy nachodźców, to za 5, 10 lat będziemy musieli np. zlikwidować wolność słowa, zakazać chrześcijaństwa, potem zakładania rodzin... Katalog jest długi i jak mówią prawnicy, „otwarty” – a jego zawartość w przyszłości zależeć będzie tylko od aktualnego obłędu Fuhrera, tak jak od obłędu zależy i dziś.
 Ustąpienie choćby tylko raz woli Fuhrera - czy to tamtego, czy obecnego - to wejście na równię pochyłą, na której końcu jest likwidacja niepodległości Polski i likwidacja Europy takiej, jaką znamy. W takim sensie wypowiadał się minister Józef Beck w styczniu 1939 r[1]. Tak jak poprzednio, najbardziej też zaszkodzi samym Niemcom - ale tego nie zrozumieją, bo taka właśnie, między innymi, jest definicja ich obłędu. Tak że najsensowniej powtórzyć: nie oddamy ani guzika.

Mariusz Cysewski


* * *

Kontakt: tel. 511 060 559
http://www.facebook.com/cysewski1  




[1] „Jeśli Niemcy podtrzymywać będą nacisk w sprawach dla nich tak drugorzędnych, jak Gdańsk i autostrada, to nie można mieć złudzeń, że grozi nam konflikt w wielkim stylu, a te obiekty są tylko pretekstem; wobec tego chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą, kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec”. J. Beck, Ostatni raport

Kim pan jest, panie Frasyniuk?




Władysław Frasyniuk stał się ostatnio postacią, o której niestety znów głośno. W swej najnowszej książce (Efekt domina: czy Ameryka obaliła komunizm w Polsce? Wyd. Fronda, 2016) dr Paweł Zyzak przytacza wypowiedź na jego temat:
Bujak powiedział mi w twarz, że nigdy nie dostał pieniędzy z AFL-CIO, kiedy osobiście mu je wręczałem!
- śmieje się Eric Chenoweth.
Ponoć lepszą opinię w tym względzie zyskał sobie Władysław Frasyniuk, choć i on, i jego następcy w TKK z Dolnego Śląska, nie przedstawili nawet sprawozdania z perypetii owych 80 milionów złotych, które - przezornie - przed „stanem wojennym” podjęto z banku. Kornel Morawiecki twierdzi, że jego środowisko, jeszcze przed powstaniem „Solidarności Walczącej” mogło wziąć z tego około 1 miliona złotych.
Moja największa pretensja w sprawie tych 80 milionów jest taka - mówi Morawiecki - nie że to zdefraudowali czy wydali, ale że tego nie wydali. Oni wydali z tego raptem 20 milionów. Co się stało z resztą, jest zagadką. W tych 20 milionach liczę również gospodarstwo kupione za 8 czy 10 milionów, na Zygmunta Pelca. Nie mam o to pretensji, Pelc to był uczciwy chłopak. Była to próba zainwestowania pieniędzy. Ale to, że później te papiery razem z Piniorem wpadły i Pelc poszedł siedzieć, to jest wina Piniora. Nieostrożność. [...] Otoczenie Frasyniuka nie dawało pieniędzy, wiedziałem to jeszcze w „podziemiu”, na RKS, czyli Marka Muszyńskiego.
Wyszperał (mc)
Zdjęcie: niezalezna.pl

wtorek, 6 czerwca 2017

Mordowanie staruszków





Najciekawszym rodzajem mordowania - jeśli można tu użyć tego słowa, trochę naruszając jego sens, i mówić właś­nie o pewnym szczególnym rodzaju, takim, który spośród innych rodzajów nie tylko wyraźnie się wyróżnia, ale także wyraźnie od nich odstaje - najciekawszym więc, przynaj­mniej dla mnie, rodzajem mordowania, z jakim kontaktu­jemy się, czytając relacje z Powstania Warszawskiego, jest mordowanie staruszków. Wszelkie inne rodzaje niemieckiego mordowania da się (może niekiedy z pewnym tru­dem) uznać za jako tako sensowne. Mówiąc wyraźniej, da się znaleźć choćby niejasną, choćby ogólnikową, choćby nie całkiem zadowalającą, ale jednak wystarczającą odpo­wiedź na pytanie, dlaczego Niemcy w sierpniu i we wrześ­niu mordowali w Warszawie kobiety, dzieci, rannych żoł­nierzy i rannych lub chorych cywilów. Nie chcę się tu, jak to często robiono w naszej powojennej literaturze, niepo­trzebnie oburzać, bowiem takie oburzanie się oraz potępia­nie Niemców (albo potępianie Hitlera czy Himmlera za to, że któryś z nich wydał rozkaz mordowania) - (potępianie, jak każde inne, z jakiegoś moralnego czy raczej moralizującego punktu widzenia) - jest jałowe w tym sensie, że utrud­nia uchwycenie istoty rzeczy - wystarczy zatem spokojnie powiedzieć, że zabijanie polskich kobiet i dzieci da się, z niemieckiego punktu widzenia, uznać za sensowne a na­wet usprawiedliwione. Niemcy zabijali polskie kobiety i dzieci, a także rannych żołnierzy i rannych cywilów, po­nieważ ich zamiarem, którego nie ukrywali, było wyeksterminowanie Polaków. Zamiar wyeksterminowania Pola­ków wydaje się z kolei całkowicie usprawiedliwiony tym, że Niemcy pragnęli pozbyć się swoich sąsiadów (prawdo­podobnie nie tylko Polaków) w celu zdobycia dla siebie nie­co większej przestrzeni życiowej, czyli tego czegoś, co teraz może wydawać się trochę niejasne, a co w ich ówczesnej myśli (jeśli tak rzec można, filozoficznej) określano jako Lebensraum. Im mniej polskich dzieci, tym więcej Lebensraumu dla niemieckich dzieci. Taki był, może trochę nieprzyjemny dla nas, ale właściwie całkiem jasny sens tego mordowania. Nie znaczy to, że taki właśnie sens mor­dowania (jego sens nadrzędny) był rozpoznawany przez tych, którzy bezpośrednio wykonywali to zajęcie, osobiście zajmowali się morderczą robotą - chodzili od domu do domu, z ulicy na ulicę, z Podwala na Kilińskiego, z Kiliń­skiego na Długą, z Długiej na Freta, z Freta na Świętojerską, i strzelali, rzucali granaty, polewali benzyną, palili. Oni, ci mordujący żołnierze, mordowali raczej z innego powodu, ich mordowanie miało inny (trochę inny) sens. Ale tym nie będziemy się na razie zajmować. Ważny jest tu ten sens wyższy, który był znany dowódcom, wodzom ma­sakry, tym, którzy wydawali rozkazy. No dobrze. Ale dla­czego mordowano staruszków? Jaki sens mogło mieć mor­dowanie ludzi po siedemdziesiątce czy po osiemdziesiątce, co do których można było mieć całkowitą pewność, że nie­bawem umrą spokojnie własną śmiercią - opuszczając w ten sposób mały kawałek Lebensraumu, który pragnęli posiąść Niemcy? Takie mordowanie wydaje się teraz kompletnie bezsensowne. Ale Niemcy, jeśli już podjęli się tej nieprzyjemnej pracy (mordowanie staruszków raczej nie jest czymś przyjemnym - nie tylko dla mordowanych, ale także dla mordujących), chyba odnajdywali w niej jakiś sens? Mówiąc inaczej - chyba wiedzieli, co robią? Wydaje mi się to bardzo ciekawe - jaki sens mógł być w tym mor­dowaniu - oczywiście z powodów osobistych, nawet głębo­ko osobistych. Za kilka miesięcy skończę siedemdziesiąty trzeci rok życia, a więc jestem w takim wieku, w którym (gdyby znów doszło tutaj do mordowania, to znaczy, gdyby znów przydarzyło się nam coś takiego jak Powstanie War­szawskie) zostałbym zamordowany przez Niemców nie jako dziecko, nie jako powstaniec, nie jako ranny żołnierz A.K., lecz właśnie jako staruszek. Na śmierć żołnierską, czy­li posiadającą sens najwyraźniejszy, najłatwiejszy do od­czytania, taki, który od razu się narzuca, liczyć nie móg­łbym, po prostu dlatego, że na powstańca już się nie nadaję - dałbym sobie może jeszcze jakoś radę ze strzelaniem do Niemców, ale skuteczne rzucanie granatami, wspinanie się po spalonych schodach, nocne czuwanie w ruinach czy skok z barykady i szaleńczy bieg z butelką w kierunku czoł­gu, to są rzeczy w moim wieku i przy moich siłach fizycz­nych, trochę już ograniczonych, raczej niewykonalne. Oczywiście, gdybym sześćdziesiąt cztery lata temu, w sierp­niu 1944, był w Warszawie, i gdybym mieszkał wtedy na Starym Mieście lub na Woli, to zostałbym zamordowany (miałbym przynajmniej taką szansę - i to bardzo dużą) jako dziewięcioletni chłopiec - i to też byłoby dla mnie cał­kowicie zrozumiałe, wtedy i teraz, bo Niemcy, mordując mnie, troszeczkę poszerzyliby swój ówczesny Lebensraum. Moja śmierć wówczas miałaby więc, dla mnie i dla Niem­ców, pewien sens, którego w żaden sposób nie da się za­kwestionować. Ale chciałbym wiedzieć, z jakiego powodu zostałbym zamordowany (a nie ulega wątpliwości, że zo­stałbym), gdyby Powstanie wybuchło właśnie teraz - to znaczy, gdyby znów przyszli tutaj Niemcy i gdybyśmy znów, chcąc ich stąd wyrzucić, wywołali Drugie Powstanie War­szawskie. Niemcy to są tacy ludzie, którzy nie odpowiedzą mi na to pytanie - dlaczego zamordowaliby mnie jako sta­ruszka? Może nie chcą się teraz zajmować tym problemem, może uważają, że on już ich nie dotyczy, a może są mało ruchliwi umysłowo. O niemieckie filozoficzne umysły - czy wiecie, dlaczego sześćdziesiąt cztery lata temu mordo­waliście staruszków? Nie wiedzą. Muszę więc sam szukać odpowiedzi. W niewielkiej ulicy, raczej uliczce, która bieg­nie tuż obok kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny i łączy ulicę Kościelną oraz Rynek Nowego Miasta z ulicą Wójtowską, znajdował się, w latach wojny, także i przed wojną, dom starców. Uliczka, istniejąca do dziś, na­zywa się Przyrynek, dom starców ulokował się tam pod numerem 4. W latach wojny Przyrynek, jak inne tamtejsze małe uliczki, nie budził szczególnego zainteresowania Niemców i pozostał przy swojej nazwie. Pobliskiej ulicy Bonifraterskiej Niemcy nadali nazwę Klosterstrasse. Kiedy wybuchło Powstanie, Przyrynek nagle zyskał na znacze­niu. Jak pisze w wydanej niedawno książce, opowiadającej o powstańczych dziejach staromiejskich ulic, Juliusz Kule­sza (Powstańcza Starówka), „wąska i mało do tej pory uczęszczana ulica [...] stała się nagle ważnym szlakiem ko­munikacyjnym Nowego Miasta”. Ta ważna rola Przyrynku wynikała z tego, że przez tę małą uliczkę prowadziła wtedy najprostsza i najbezpieczniejsza droga na „pierwszą linię obrony”, czyli do potężnego gmachu Państwowej Wytwór­ni Papierów Wartościowych. Kiedy w pierwszych dniach sierpnia żołnierze A.K. zdobywali budynki Wytwórni, mieszkańcy Przyrynku spisali się dzielnie - jak dowiaduje­my się od Juliusza Kuleszy, wzięli udział w szturmie, „dołą­czając do atakujących z łomami i siekierami” Wśród tych, którzy szturmowali, byli też może (to oczywiście tylko mój domysł) uzbrojeni w łomy i siekiery mieszkańcy domu starców. Jestem starym człowiekiem i niewiele w tej spra­wie mogę zrobić, mogę tylko przyglądać się i podziwiać - biję brawo mieszkańcom Przyrynku, moim rówieśnikom, idącym tam do ataku z siekierami. Sprawa tego domu pod numerem 4 nie jest zresztą całkiem jasna. Juliusz Kulesza pisze o „domu dla starców przy ulicy Przyrynek 4”, natomiast w książce Antoniego Przygońskiego Powstanie Warszaw­skie w sierpniu 1944 roku mowa jest o tym, że „przy ulicy Przy­rynek 4 mieściły się dwa przytułki dla starych kobiet”. Ale to nie takie ważne. Według opowieści Kuleszy walki o koś­ciół Nawiedzenia zakończyły się 30 sierpnia - o świcie tego dnia powstańcy wycofali się „za linię ulicy Kościelnej”, czyli na Rynek Nowego Miasta, a Niemcy wkroczyli na Przyry­nek i zajęli się mieszkańcami przytułku. Ilu ich było, nie wiadomo. Antoni Przygoński podaje, że „ogółem około 400 osób”, ale część pensjonariuszy domu starców zginęła wcześniej w czasie walk i bombardowań, a część Niemcy, zająwszy Przyrynek, wywieźli i zamordowali w jakimś in­nym miejscu. Opowieść Kuleszy kończy się cytatem z rela­cji historyka zakonu franciszkanów, ojca Czesława Barana. „Starców i staruszki z zakładu przy ulicy Przyrynek 2 Niem­cy wypędzili pod kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, rzucili granaty, podlali benzyną i podpalili. Cho­rych, którzy zostali w zakładzie, podobijano, a następnie spalono. Nikogo po Powstaniu żywego z tych 3 zakładów nie widzieliśmy. Widzieliśmy tylko kości spalonych ludzi”. Teraz, po latach, kiedy łzy już obeschły i patrzymy z dale­ka, z odległości sześćdziesięciu czterech lat, kiedy patrzy­my spokojnie i z wielką uwagą, kiedy patrzymy zamyśleni na te stare kobiety i tych starych mężczyzn, którzy stoją na tle dymiących ruin kościoła Najświętszej Marii Panny, i czekają, trzymając się za ręce, żeby Niemcy wykonali wreszcie swoją robotę, żeby wreszcie rzucili swoje granaty (a oni, Niemcy, stojąc na środku ulicy Przyrynek, uśmie­chają się do swoich staruszków i podnoszą granaty i zacze­piając palcem porcelanowy pierścień wyrywają z ich drew­nianych rękojeści sznur zapalnika - wszystko to dzieje się w zwolnionym tempie, jak we śnie, powoli, powoli, nie spieszcie się, Niemcy), teraz więc, kiedy łzy przestały już płynąć, można się spokojnie zastanowić - czy to warszaw­skie sierpniowe i wrześniowe mordowanie starych kobiet i starych mężczyzn mogło mieć wówczas, z niemieckiego punktu widzenia (nawet jeśli był to szaleńczy punkt widze­nia), jakiś sens - i czy taki sens da się teraz odczytać? Mó­wię tu o niemieckim punkcie widzenia, bowiem sens tego mordowania, jeśli w ogóle jest do odczytania, może być od­czytany tylko z niemieckiego punktu widzenia, tylko wów­czas, kiedy spojrzy się na tę sprawę właśnie od ich strony - oczyma morderców - jako że tylko dla nich, i już dla niko­go innego, to mordowanie mogło mieć wtedy jakieś zna­czenie. Myślę o tej sprawie od dawna, ale nawet już na pierwszy rzut oka widać, że z niemieckiego punktu widze­nia mordowanie staruszków mogłoby mieć (ewentualnie) znaczenie trojakie. Po pierwsze, staruszkowie, schorowani i mało ruchliwi, byli pewnym kłopotem, sprawiali kłopot, jako że samym swoim istnieniem, samą swoją obecnością na terenie walk czegoś się domagali. Trzeba się więc ich było jakoś pozbyć, a każda próba pozbycia się staruszków musiałaby się łączyć z podjęciem pewnych wysiłków orga­nizacyjnych - może (z niemieckiego punktu widzenia) głupich i niepotrzebnych. Staruszków trzeba byłoby jakoś nakarmić, trzeba byłoby ich gdzieś wywieźć, trzeba byłoby dodać im eskortę, a potem gdzieś ich ulokować - w jakichś obozach przejściowych i koncentracyjnych. Może więc ła­twiej i prościej było ich zamordować, cały kłopot likwidu­jąc przy pomocy kilku granatów i kilku butelek benzyny. Czy mordowanie starych ludzi miało w Warszawie, w sierp­niu i we wrześniu, taki właśnie sens? Czy mordowano ich, bo sprawiali kłopot, powodowali niepotrzebne zamiesza­nie? Może tak, może nie. Staruszkowie sprawiali oczywi­ście kłopot, ale przecież, chcąc się pozbyć tego kłopotu, wcale nie trzeba było podstawiać samochodów, dźwigać staruszków na noszach i wywozić ich do obozów koncen­tracyjnych. Ponieważ w najmniejszym stopniu nie zagra­żali żadnym niemieckim planom, militarnym czy politycz­nym, wystarczyło wejść do domu przy ulicy Przyrynek, powiedzieć (raczej wrzasnąć): - Alles raus! - i rozkazać staruszkom, żeby gdzieś sobie poszli, dźwigając swoje no­sze, wlokąc się o kulach; żeby poszli do Puszczy Kampino­skiej czy jeszcze gdzieś indziej, gdzie ich oczy poniosą. Krótko mówiąc - żeby gdzieś zniknęli. Staruszkowie z pewnością podporządkowaliby się takiemu rozkazowi. Ale dopuszczam możliwość, że Niemcy, chcąc pozbyć się kłopotu, wybrali rozwiązanie najprostsze, pierwsze jakie przyszło im do głowy, i mordowanie staruszków miało tyl­ko taki sens - chodziło tylko o to, żeby nie przeszkadzali, nie sprawiali kłopotu. Żeby coś, co przeszkadza, przestało przeszkadzać. Po drugie, mordowanie przy ulicy Przyry­nek (a także wszędzie tam, gdzie pojawiali się starzy ludzie mający problemy z chodzeniem) mogło mieć sens, który dałoby się nazwać politycznym lub może lepiej - ideowym. Było bowiem tak (myślę tu o Powstaniu w jego całości oraz w jego fundamentalnym pomyśle i ciągle próbuję przyjąć niemiecki punkt widzenia), było więc tak, że polscy podlu­dzie zbuntowali się przeciwko niemieckim nadludziom, wystąpili przeciwko nim zbrojnie, i wobec tego nadludzie musieli coś z tym faktem, potwornym, niesłychanym i oburzającym, zrobić - i to musieli zrobić coś radykalnego. Musieli przywołać podludzi do porządku, musieli ich uka­rać i musieli się (za tę zuchwałość niesłychaną) zemścić. W tym wypadku sens mordowania - i to mordowania wszystkich podludzi bez żadnego wyjątku: mężczyzn, ko­biet, dzieci, starców - byłby dobrze czytelny, ponieważ by­łaby nim zemsta. W zemście zawarte byłoby zaś pouczenie mówiące, że przeciwko Niemcom nie należy się nigdy bun­tować, ponieważ Niemcy są silniejsi, a kara, jaką nakładają na tych, co się zbuntowali, jest sroga - zamordowani będą wszyscy bez wyjątku. Jest oczywiste, że taki punkt widze­nia i taki sens mordowania mógł być wówczas dostępny raczej tylko jakimś wyższym oficerom SS i Wehrmachtu, którzy mieli w głowach pewne idee, myśleli ideowo oraz na tematy ideowe (pojawia się tu pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć - czy wtedy, w chaosie walk, w zamęcie mor­dowania, ktoś w ogóle miał głowę do tego, żeby myśleć na tematy ideowe). Nie wydaje się natomiast prawdopodobne, żeby taki sens mordowania polskich staruszków, a także polskich dzieci i kobiet, mógł być wówczas dostępny pro­stym niemieckim żołnierzom - tym, których nazywano w Warszawie „kałmukami”, „własowcami”, czy „Ukraińca­mi”, Azerom z pułku „Azerbejdżan”, czy esesmanom-kryminalistom z brygady Oskara Dirlewangera. Nawet zwykli, przyzwoici żołnierze Wehrmachtu, którzy przecież także mordowali, do takiego sensu mordowania chyba nie mieli dostępu. Wydaje mi się, że nadając mordowaniu starusz­ków taki właśnie sens (odczytując je jako zemstę i poucze­nie), jesteśmy na dobrej drodze, to znaczy dobrze rozpo­znajemy niemieckie intencje - intencje narodu, dla którego myśl, że jego sąsiedzi nie chcą mu się podporządkować, jest nieznośna. Po trzecie wreszcie, mordowanie starców, ran­nych i chorych, z niemieckiego (ale w tym wypadku nie tylko niemieckiego) punktu widzenia, mogło wynikać z chęci ustanowienia czy zaprowadzenia pewnego porząd­ku - albo z chęci przywrócenia porządku, który przez wy­darzenia historyczne został zakłócony. W domach starców przy Przyrynku i przy Zakroczymskiej, w szpitalnych piw­nicach A.K. na Długiej, na Podwalu i na Kilińskiego, w koś­ciołach i w klasztorach zamienionych na szpitale, roiły się jakieś istoty, niekiedy niezdolne do chodzenia, niekiedy uszkodzone i nie całkiem kompletne (pozbawione rąk czy nóg) i coś z tym trzeba było zrobić - to znaczy trzeba to było uporządkować. Można tu powiedzieć jeszcze coś wię­cej - całe Powstanie powodowało jakiś straszliwy chaos, a nawet, ze swej istoty, było straszliwym chaosem, i ten chaos wzywał tych, którzy mu się przeciwstawili (szlachet­nych niemieckich żołnierzy), do zaprowadzenia w nim po­rządku. Rozstrzeliwanie, oblewanie benzyną i palenie, zasypywanie gruzami, zrównywanie z ziemią, anihilowanie niekompletnych piwnicznych istot a także wszystkich istot niepotrzebnych i pokracznych (otóż to - staruszków!), to wszystko mogło prowadzić (mogło być przynajmniej wstę­pem) do uporządkowania, czyli do zlikwidowania tego, czego niemiecki umysł (ale w tym wypadku - niekoniecz­nie niemiecki, nie tylko niemiecki) nie znosi, nie toleruje, nie wytrzymuje - chaosu. Nie ulega wątpliwości, że Niem­cy, wkraczając o świcie 2 września na Stare Miasto, razem ze swoim projektem zaprowadzenia tam niemieckiego po­rządku (mówiąc o tych, którzy wkroczyli, mam na myśli wszystkich - od Adolfa Hitlera do ostatniego szeregowca z batalionów SS), porządek ten wyobrażali sobie i nawet musieli sobie wyobrażać w bardzo różny sposób. Inną wi­zję ostatecznego porządku mieli w głowach Adolf Hitler i Heinrich Himmler, inną SS-Obersturmbannfuhrer Oskar Dirlewanger, jeszcze inną dowodzący całą warszawską operacją SS-Obergruppenfuhrer Erich von dem Bach, a jeszcze inne wizje zlikwidowania chaosu musiały snuć się w głowach szeregowych esesmanów czy w głowach (nic z tego wszystkiego nie pojmujących) „kałmuków”, którzy zaprowadzali porządek na małej przestrzeni - w jednej piwnicy lub w jednej sali szpitalnej, gdzie do uporządko­wania, czyli zamordowania było kilka lub kilkanaście nie­jasno poruszających się szkaradnych istot. Tak czy inaczej, żeby chaos ustąpił miejsca porządkowi, trzeba było mordo­wać - i w ten sposób ujawniał się nadrzędny (nawet ponadhistoryczny czy ahistoryczny) sens mordowania - także a nawet przede wszystkim mordowania staruszków. Czy to wyczerpuje wszystkie możliwości istnienia i pojawiania się sensu mordowania? Oczywiście, że nie - może bowiem ist­nieć jeszcze (i każdy z nas przeczuwa lub przynajmniej chciałby przeczuwać, że istnieje) pewien jeszcze wyższy sens mordowania - tajemniczy i niepojęty - sens niedo­stępny ani Heinrichowi Himmlerowi, ani von dem Bacho­wi, ani Oskarowi Dirlewangerowi, ani „kałmukom” ani azerskim żołnierzom z pułku „Azerbejdżan”, ani mnie - w ogóle nikomu. Myślę tu o takim sensie, który (nieuchwyt­ny ze swej wyższej istoty) nigdy nie zostanie odczytany - na jego temat nic nie da się powiedzieć, nikt na ten temat nie ma nic do powiedzenia. A może być jeszcze i tak, że mordowanie pozbawione jest sensu - w ogóle go nie ma - czyli, mówiąc inaczej, nic nie znaczy - wtedy (jak łatwo zauważyć) wszystko, co istnieje i co dzieje się na tym świe­cie, byłoby, przynajmniej dla nas, pozbawione sensu. Po­wstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w historii Polaków - w całej naszej historii nie było (i pew­nie nigdy już nie będzie) większego wydarzenia. Z tego naj­większego wydarzenia w naszej historii wynikają też różne wielkie nauki - potrzeba będzie jeszcze wielu dziesięciole­ci, wielu stuleci, żeby się z nimi zapoznać, żeby je przemy­śleć i dobrze zrozumieć.

Tekst pochodzi z: J. M. Rymkiewicz, Kinderszenen. Fragment