środa, 14 lutego 2018

Polaczek-cwaniaczek

My tu gadu-gadu, to i śmo, a to Rosja, a to Ameryka, a to Ukraina i zasady demokracji… A z jakim właściwie kapitałem społecznym staje Polska na świecie? Jak Polacy traktują samych siebie i siebie nawzajem? Jakby nikt się nad tym nie zastanawia, a przecież bez poglądu na ten temat przypominać będziemy matematyka z fraszki Kochanowskiego. Temat zbyt niski – czy zbyt ponury? W zeszłym roku latem kupowałem tani, używany, prosty, miejski rower. Jednym z parametrów rowerów jest ich masa, ciężar. Parametr ten w pewnych granicach nie jest nazbyt istotny, ale jego znaczenie bywa wyolbrzymiane. Sprzedających niepotrzebne im już sprzęty przez ogłoszenia na jednym z popularnych portali odsprzedażowych – były to osoby prywatne – pytałem więc standardowo o ciężar ich rowerów, dając do zrozumienia, że parametr ten jest dla mnie istotny, i umawiałem się lub nie na oględziny. Obejrzałem rowerów sześć. Waga nie zgadzała się nigdy! Rozbieżność wahała się od kilograma do (najczęściej, jakby się wszyscy umówili) dwu kilogramów, przy wadze roweru od 9 do 13-14 kilogramów. Rower wreszcie kupiłem - za siódmym podejściem, gdy waga zgadzała się dokładnie z tym, co mejlowo podała mi sprzedająca go pani. Na miejscu okazało się zresztą, że to nie ona rower sprzedaje, a jej syn; czyżby nie posługiwał się internetem sam? No ale, mniejsza o to. W końcu znalazł się ktoś uczciwy. Kupno używanego taniego roweru zajęło mi nie jeden dzień, a dni kilka; zwiedziłem sobie też kilka miejsc rozległej metropolii. Ten stan rzeczy zaszokował mnie. Sądziłem, że część sprzedających zwyczajnie pojęcia mieć nie będzie, ile ich rower waży, i nie będzie im się chciało/nie będą wiedzieli jak sprawdzić; oczekiwałem też, że ktoś zacznie mi tłumaczyć, w dużej mierze słusznie, dlaczego waga nie ma zbyt dużego znaczenia w ocenie roweru. Nie warto też moralizować, ani nawet przesadnie liczyć na ludzką uczciwość. Spodziewałem się tedy z góry, że ktoś ze sprzedających zechce trochę „podrasować” zalety sprzedawanego sprzętu. Ale że wszyscy??? Oszukiwać postanowiło kolejno sześć osób! I na co ludzie ci liczyli. Że po zaznaczeniu, że ciężar sprzętu jest dla mnie ważny nie sprawdzę go przed kupnem? Byli nie tylko cwaniaczkami - ale i cwaniaczkami głupimi. Też cwaniaczkami bezczelnymi, bo nie widziałem oznak zakłopotania po wykazaniu kłamstwa. Jakby kłamstwo i oszustwo były dla nich do tego stopnia chlebem powszednim, że nie widzieli w nim nic dziwnego. W końcu gdy cwaniaczkują wszyscy, to cwaniaczkowanie staje się jakby niewidzialne; a jeden cwaniaczek w te czy wewte różnicy wielkiej nie zrobi. Może jest coś szczególnego akurat w portalu ogłoszeniowym z którego korzystałem, że przyciąga on ludzi szczególnego rodzaju. Subiektywnie mam też wrażenie, że oszukiwanie na wadze akurat rowerów jest rzadsze im są one droższe, a używający ich ludzie poważniej traktujący swoje hobby/środek transportu – a zarazem samych siebie – oszukują mniej. Raczej nie można też spieszyć do wniosków, albo uogólniać na podstawie siedmiu osób; nie wiem jak liczną próbkę za wystarczająco reprezentatywną uznaliby statystycy. Mi jednak szkoda czasu na sprawdzanie 70, 700 czy 7 tysięcy rowerów i przynajmniej jakieś robocze wnioski dla siebie sformułować musiałem już po drugich oględzinach. Wniosek roboczy minimalny z opisanego wyżej doświadczenia bezpośredniego (osobistego) brzmi, że doprawdy bardzo mało dotąd znałem mój kraj, bo wbrew moim rachubom, typ polaczka-cwaniaczka wśród Polaków dominuje, przez co Polska staje się czymś w rodzaju dżungli; mieszkając nad Wisłą warto pamiętać, że załatwienie czegoś może zająć tu siedem razy tyle ile powinno. Pamiętają państwo wiedzę praktyczną z lat 90-tych o kupowaniu używanych samochodów w Niemczech? Wyjeżdżających wtedy po nie namawialiśmy, by auta kupowali od Niemców, a nie handlujących tam nimi coraz częściej Turków. No więc - sami staliśmy się takimi oto Turkami. Włosów z głowy rwać z tego powodu pewnie nie ma sensu; trzeba raczej podchodzić do tego filozoficznie - z uśmiechem i dystansem zastanawiając się, czym jeszcze nas świat zaskoczy. No i trzymając się zaktualizowanej wersji naszej „wiedzy o Polsce i świecie współczesnym”. Od czasu jakiegoś na sile jakby przybierają rozmaite kampanie – najczęściej w formie „szeptanki” w mediach społecznościowych – namawiające do kupowania polskich produktów i w polskich sklepach. Czyli domyślnie – nie w quasi-supermarketach, centrach i sieciach. Zyski tych pierwszych miałyby zostawać w Polsce, tych drugich – wędrować za granicę. Pomińmy, czy na przykład sieci osiedlowe oferują produkty „polskie” (i które to są?) częściej niż centra i sieci i czy oferta jednych istotnie różni się od oferty drugich - a skupmy się na jednym tylko. Na uczciwości. I cenach. Ceny w sklepach np. osiedlowych są z reguły i naturalnie wyższe niż w tych dużych. Ja jednak uważam, że bez pilnej i nagłej potrzeby, mając jakiś wybór, by wybrać się na zakupy do tych pierwszych z innego powodu - trzeba upaść na głowę. Numerek jest ponoć stary jak świat. Banalny. I jakoś o nim cicho, w tej czy innej formie spotkała się z nim większość państwa. Oto na półce wywiesza się jedną, atrakcyjną cenę, a przy kasie do rachunku dolicza cenę inną – wyższą. O numerku przypomniała mi niedawna wizyta w pewnym sklepiku, gdzie znęciła mnie atrakcyjna cena ulubionej kawy, soku i jogurtu; ale też właśnie przez atrakcyjność ceny zapamiętałem i przy kasie z wszystkich dla zasady zrezygnowałem. Trzy zero… Jednak zwykle numerek działa niezawodnie. Ilu z nas pójdzie do sklepu po jeden artykuł? Ktoś z pełnym wózkiem zakupów raczej nie ma tu szans. Część sklepów rachunki drukuje niewyraźnie z zasady – no to już wiemy, na czym polega ich pomysł na „byznys”... I wreszcie, nawet gdy ktoś wędruje do sklepu za jednym artykułem lub zdoła - jak ostatnio ja - zapamiętać kilka różnych cen, to argument kasjerki jest jak z Barei: nie mamy pana płaszcza, i co nam pan zrobi. Cena jest inna niż na półce, no i co z tego. Waga roweru jest inna niż deklarowana. No i co z tego. Są oczywiście – to statystycznie nieuniknione – sklepiki handlujące uczciwie. Proporcje jednych i drugich określić znacznie trudniej niż w przypadku mojego kupowania roweru; łatwiej też o wnioski błędne – łatwiej nam zapamiętać jedno jaskrawe łajdactwo niż dziesięć sytuacji, których nie zauważymy, uznając je za normalne. Sytuacja ta bynajmniej nie pojawia się wyłącznie w sklepikach małych, osiedlowych czy umownie „polskich”. Subiektywnie numerek na cenę inną przy kasie uważam i określiłem za „prastary” i tam właśnie jest on powszechny. Ale okazjonalnie zauważyć go można – a jakże! - i w „sieciówkach”, a jedna z obecnych w Polsce dwu dużych francuskich sieci z numerku zrobiła nawet zasadę handlu bakaliami. Proszę sprawdzić orzeszki… Jako człek złośliwy przypuszczam, że do określania cen i kampanii promocyjnych dopuszczono tam polaczków-cwaniaczków. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

wtorek, 13 lutego 2018

Okiem sceptyka: Kto (nie) zamordował generała Sikorskiego?

Zamach na samolot to zwykle śmierć wszystkich na pokładzie. Ukrycie zamachu i upozorowanie katastrofy jest trudne, gdy ktoś ocaleje, zwłaszcza ktoś z załogi; i tym bardziej pilot. Stąd tak powszechnie podejrzewano zamach, gdy katastrofę samolotu generała Sikorskiego w Gibraltarze w roku 1943 przeżył właśnie pilot. Był nim oficer czeski – porucznik Eduard Prchal. Drobiazgowo badano jego życiorys, karierę i przebieg służby. Podejrzeń potwierdzić się nie udało; ale i nie udało się ich ostatecznie rozwiać. Aż do śmierci Prchala w 1984 r. pilnie śledzono skądinąd nieliczne jego wypowiedzi o katastrofie. Z tzw. „braku laku” teorie zamachu opierano tedy na innych szczegółach tragicznego lotu i jego kontekstu: obecności czy nieobecności rozmaitych osób w Gibraltarze w czasie katastrofy, równoczesnej wizycie delegacji sowieckiej, składzie załogi i tak dalej. Owe inne szczegóły często zwyczajnie zmyślano. Te inne teorie zamachu, „wtórne”, pomijające ewentualny udział w spisku pilota – a doprawdy spisano je w niejednej książce – mam za brnące w coraz większe nieprawdopodobieństwo (i coraz większy bezsens) z powodów podanych na wstępie: zamach byłby bardzo trudny lub niemożliwy do zorganizowania bez udziału pilota, a skoro udziału nie było lub go nie wykazano – to najprawdopodobniej nie było i zamachu. Naturalnie, jak w sprawie mordu na błogosławionym księdzu Popiełuszce, na podstawie znanych faktów możemy tylko stopniować prawdopodobieństwo; tymczasem świat logiczny być nie musi (zwłaszcza nie musi do końca) i bywają rzeczy, co nie śniły się filozofom. Można sobie tedy wyobrazić, że pilot samolotu, na który dokonano zamachu, cudem ocalał i doznał czegoś w rodzaju amnezji lub zwyczajnie kilkadziesiąt kolejnych lat nie potrafił spójnie i przekonująco określić przyczyn katastrofy; że cudem ocalał i przerażony wydarzeniami postanowił do śmierci milczeć; a nawet, że na pokładzie startującego samolotu stoczył z zamachowcami walkę, w której odniósł obrażenia i o której natychmiast po uratowaniu… zapomniał! Kpię? A jednak taką właśnie, niedorzeczną teorię całkiem serio wysunął jeden z polskich sensatów, Tadeusz Kisielewski. Ja skupię się na prostej logice i osobie pilota. Śmierci generała Sikorskiego pragnąć mogły rządy kilku państw; głównie Brytyjczycy (wszak katastrofa nastąpiła na ich terytorium), Sowieci, Sowieci wspólnie z Brytyjczykami a w dalszej kolejności inni - Niemcy i Amerykanie. Też Polacy: wywiad polski miał być niechętnie lub wrogo nastawiony do jego zdaniem nieskutecznej i szkodliwej dla Polski polityki Sikorskiego. To dla któregoś z tych państw musiałby działać porucznik Prchal, gdyby uczestniczył w spisku na życie generała. Zastanówmy się. Nie ma większego sensu przywiązywanie nadmiernej wagi do czyjegokolwiek pojęcia praworządności, lojalności czy przyzwoitości tam, gdzie w grę wchodzą interesy i niejawne operacje państwa i stąd gdyby porucznik Prchal uczestniczył w spisku na rozkaz brytyjski, i to na terytorium brytyjskim, to zapewne wkrótce po wyłowieniu z wody i ewentualnie złożeniu przed komisją ds. wypadków niewiele wnoszących zeznań – rząd brytyjski zaaranżowałby mu wypadek drogowy, atak serca itp. Kluczowych świadków usuwa się i rządy państw tzw. demokratycznych nie są w tym względzie gorsze od najkrwawszych tyranii, choć może częściej dbają o pozory. W tym wypadku nic podobnego nie nastąpiło. Brytyjczycy szybko po katastrofie przywrócili porucznika Prchala do służby i do końca wojny pilotował on samoloty VIP-ów. W rezultacie rząd brytyjski nadal był podejrzany, choć moim zdaniem mniej już sensownie: musiałby bowiem zawierzyć interes polityczny i tajemnice państwa świadkowi, którego winien raczej zlikwidować. Ale teoria tajnego działania porucznika Prchala na zgubę delegacji polskiej a na rozkaz Brytyjczyków ostatecznie moim zdaniem runęła, gdy po zakończeniu wojny porucznik bez przeszkód opuścił Wielką Brytanię by wrócić do Czechosłowacji. Jeśli można sobie (z trudem) wyobrazić pozostawienie przez Brytyjczyków przy życiu kluczowego dla nich świadka, to zdecydowanie trudniej ostateczne wyzbycie się wszelkiej kontroli nad jego poczynaniami. Naturalnie, Anglicy mogli zamach zorganizować bez udziału porucznika Prchala; i to łatwo – wystarczyło za Liberatorem generała wysłać nocny samolot myśliwski RAF-u z misją specjalną. Gdyby jednak z tych czy innych (wcale nie tak mało prawdopodobnych) powodów konieczny był udział kogoś z załogi, kto musiałby przeżyć, to musiałby to być porucznik Prchal, a on nie tylko przeżył katastrofę i do końca wojny, ale i po jej zakończeniu swobodnie opuścił Wielką Brytanię i udał się do Czechosłowacji - kraju kontrolowanego przez Sowiety. Tedy to nie Brytyjczycy zorganizowali śmierć generała Sikorskiego ze świtą. Powyższa logika stosuje się i do pobytu porucznika Prchala w Czechosłowacji. Otóż gdyby porucznik był wykonawcą zamachu na zlecenie Sowietów, NKWD lub czechosłowacka bezpieka zadbałyby o to, by skrócić mu życie – jeśli nie jeszcze w Anglii, to na pewno po powrocie do Czech aranżując mu wypadek drogowy, atak serca itp. by tajemnicę zabrał z sobą do grobu. Opcjonalnie winny też skłonić lotnika np. do wystąpienia przed mikrofonami radia i w sowieckim stylu rytualnych potępień i oskarżenia o zamach Brytyjczyków. Wiemy, że nie nastąpiło ani to, ani to. Co prawda, publiczne oskarżenie Brytyjczyków czeska bezpieka porucznikowi sugerowała; ale bez specjalnego nacisku i jakby bez przekonania. Koniec końców, z Czechosłowacji Prchal uciekł. Zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. Tedy i nie Sowieci zamordowali generała Sikorskiego ze świtą. Wprawdzie podobnie jak Brytyjczycy mogli zamach ten zorganizować bez udziału porucznika Prchala. Gdyby tak było, czyli gdyby Sowieci zorganizowali zamach bez udziału Prchala, to nie musieliby go likwidować ani zmuszać do oskarżania o zamach rządów państw wrogich Sowietom (choć znając obyczaj sowiecki - należałoby tego oczekiwać). Jednak zamach taki byłby nieporównanie trudniejszy niż dla Brytyjczyków a co za tym idzie - o wiele mniej prawdopodobny. * * * Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach prowadziła śledztwo w związku ze śmiercią gen. Sikorskiego w Gibraltarze w 1943 r. Umorzono je w ubiegłym roku w Warszawie. Niemal rok temu, w lutym 2017 r., ustalenia Komisji na spotkaniu publicznym omówili goście IPN i Piotra Zychowicza: dr hab. Tomasz Konopka z Zakładu Medycyny Sądowej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i prokurator Psiuk. Zapis filmowy tego spotkania znaleźć można na YouTube; polecam. Z ustaleń śledztwa zdaje się wynikać, bardzo przekonująco, wniosek że zamachu nie było. Sądzę że wniosek ten warto oprzeć i na podanej wyżej, nieskomplikowanej logice i rachunku prawdopodobieństwa. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

poniedziałek, 12 lutego 2018

Okiem sceptyka. Kto (nie) zamordował księdza?

W swej książce „Teresa, Trawa, Robot” (Fronda 2009) Wojciech Sumliński opisuje prowadzoną na rozkaz Kiszczaka akcję inwigilacji esbeków skazanych w procesie toruńskim i następnie uwięzionych oraz ich rodzin czy kręgów towarzyskich. SB zakładała podsłuchy, dokonywała tajnych rewizji i prowadziła obserwacje. Zdaniem autora, ta szeroko zakrojona akcja zmierzała do ukrycia sprawstwa i dowodów – prawdy w sprawie mordu dokonanego na bł. księdzu Jerzym Popiełuszce. Czy naprawdę taki właśnie był cel tej akcji? Nie sądzę by dla oberubeka, jakim był Kiszczak, zlecenie podwładnym zamordowania kogokolwiek w PRL było tak łatwe, jak się to zwykle opisuje. Wymagałoby to struktury w jakiś sposób wyodrębnionej nawet z szeregów zbrodniczego z definicji MSW, uproszczonego systemu podległości i raportowania – swoistej „konspiracji w konspiracji”. Z drugiej strony wiemy, że komuniści takie właśnie struktury tworzyli. Mogli nadto sięgnąć po „bratnią pomoc”. Dla Kiszczaka rozkaz zamordowania kogokolwiek w Polsce, choć nieprosty, to jednak przypuszczalnie nie był wyzwaniem nadmiernym. O ile pamiętam, Wojciech Sumliński sądzi dość podobnie – w każdym razie, w bodaj każdej swej książce opisuje Kiszczaka jako główną lub jedną z głównych postaci komunistycznego systemu zbrodni – kogoś, kto nie cofał się przed niczym. Ale skoro tak, to dlaczego Kiszczak nie kazał zamordować zamkniętych w więzieniu członków gangu Piotrowskiego? Wiemy, że wypadki takie chodzą w Polsce po ludziach nawet współcześnie, o czym świadczy los morderców Olewnika. Ludzie ci rozstali się z życiem, by tak rzec, hurtowo i w czasie zbliżonym, tedy urzędowe wyjaśnienia ich śmierci brzmią mało wiarygodnie. Skoro można zorganizować komuś samobójstwo w monitorowanej celi w Polsce współcześnie, to bodaj można było i za PRL-u, zwłaszcza dla kogoś takiego, jak szef MSW. Dygresja: rozumowanie powyższe opiera się na prawdopodobieństwach i przypuszczeniach; być może śmierć morderców Olewnika naprawdę nastąpiła z przyczyn naturalnych - a jeśli nawet nie, to może ten, kto postanowił ich śmierć zaaranżować, miał potrzeby operacyjne jak i środki działania większe nawet od tych, którymi w PRL dysponował Kiszczak. Życie nie musi być logiczne, ani tym bardziej odpowiadać naszym o nim wyobrażeniom. Koniec dygresji. Przyjmujemy więc, że szef MSW Kiszczak mógł kazać zgładzić w więzieniu albo całą ekipę Piotrowskiego – co naturalnie wzbudziłoby podejrzenia - albo przynajmniej samego Piotrowskiego, lub Pietruszkę; co właściwie przeszłoby bez echa. Ba! Ze swego punktu widzenia i w swym własnym zbrodniczym interesie - nawet powinien ich kazać zgładzić. Skazani mordercy księdza, gdyby rzeczywiście wiedzieli poważnie więcej o sprawie mordu, a zwłaszcza gdyby mieli dowody współudziału kolejnych zbrodniarzy z MSW, w tym być może nawet i samego Kiszczaka – byliby przecież czymś w rodzaju bomby z opóźnionym zapłonem, blotkami do wykorzystania w każdej wyobrażalnej grze politycznej wymierzonej w ekipę Jaruzelskiego, potencjalnie jej gwoździem do trumny. Co więcej, zbrodniarze Piotrowskiego własną śmierć zdawali się kilka razy wręcz prowokować dając do zrozumienia, że owe dodatkowe informacje w rzeczy samej posiadają, że za czas jakiś (po odbyciu wyroku? W razie nieobniżenia wyroku?) „oni im (swemu naczalstwu?) dopiero pokażą” itp. Takie sugestie i takie gesty niezmiernie podnieciły Sumlińskiego każąc mu wierzyć, że w rzeczy samej coś było na rzeczy, że skazani to w rzeczy samej li tylko najniższy krąg sprawców tej zbrodni. Jednak niżej podpisany sam był w komunistycznym więzieniu i z doświadczenia wie, że bodaj nie ma więźnia, co nie odgraża się ludziom, których uważa za sprawców swej niedoli. A może Kiszczak kazał inwigilować sprawców w ramach czegoś w rodzaju wewnątrzresortowej rutyny, ot - bo inwigiluje się zawsze i wszystkich skazanych. Tego nie wiem i sądzę, że taka hipoteza wymagałaby rozległej wiedzy na temat niejawnych operacji SB by określić, czy inwigilacja szajki Piotrowskiego była rutynowa, czy też była operacją szczególną, specjalną. Dość że za specjalną uważa ją Wojciech Sumliński; podtytuł jego książki brzmi: „Największa operacja komunistycznych służb specjalnych” i nawet jeśli jest to gruba przesada, to jednak możemy przyjąć, że inwigilacja sprawców banalna nie była. A może Kiszczak kazał inwigilować sprawców w ramach akcji dezinformacyjnej swoiście „wielopiętrowej”? Kiszczak mógł wszak np. osobiście odpowiadać za mord na księdzu Popiełuszce, a gdy upewnił się, że nie wiedzą tego/nie mają dowodów ubecy skazani w procesie toruńskim (w przeciwnym razie nakazałby ich zgładzić) – poprzestał na samej tylko inwigilacji sprawców, chcąc w ten sposób zademonstrować swą i Jaruzelskiego rzekomą niewiedzę, tym samym budując sobie i Jaruzelskiemu, nawet tylko wewnątrz resortu i partii, swego rodzaju alibi. Ale teorię wielopiętrowej dezinformacji mam za zbyt wydumaną, skomplikowaną; a ubecy skomplikowani nie byli. Cóż więc sądzić o inwigilacji w więzieniu sprawców mordu na błogosławionym księdzu Popiełuszce? Oto najprawdopodobniej nie mają oni informacji poważnie wpływających na nasz stan wiedzy o tej zbrodni. W przeciwnym razie byliby nie inwigilowani, a zgładzeni. Żyją do dziś. Więc nic nie wiedzą. Po drugie, zbrodnia na błogosławionym Kościoła najprawdopodobniej, przynajmniej w zasadniczym zarysie, dokonana została w sposób przedstawiony w skandalicznym skądinąd procesie toruńskim sprawców. Gdyby na przykład to nie członkowie szajki Piotrowskiego jej dokonali, a kto inny – to patrz wyżej: byłoby to informacją poważnie wpływającą na nasz stan wiedzy o tej zbrodni,a Piotrowski i spółka dziś by już nie żyli. Po trzecie: informacji poważnie wpływających na nasz stan wiedzy o zbrodni na księdzu najprawdopodobniej nie mieli też Kiszczak ani Jaruzelski. Oczywiście dużo lepiej od Piotrowskiego czy Pękali znali oni realia polityczne i personalne PRL-u i całego bloku sowieckiego, również w kontekście dokonanej zbrodni i jej konsekwencji, ale i bez związku bezpośredniego z samą zbrodnią. Choć zarządzona przez Kiszczaka inwigilacja sprawców mogła być banalna i rutynowa (czemu Sumliński przeczy) albo miała rzekomą niewiedzę Kiszczaka i Jaruzelskiego tylko pozorować (którego to alibi Kiszczak i Jaruzelski nie potrzebowali, albo byli na nie zbyt prymitywni), jednak logicznie i najprościej: szuka informacji tylko ten, kto jej nie posiada. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

czwartek, 8 lutego 2018

WOLNY CZYN: Zamach w Smoleńsku, Leszek Misiak, i masoneria

Kto zorganizował zamach w Smoleńsku? Pytanie to nadal które nurtuje wielu Polaków. Nie mniej ciekawe jest to, kto go nie organizował Onegdaj – za wyborów 2015 roku - częstą lekturą wielu Polaków były „Prawicowe dzieci”, książka pana Leszka Misiaka, dziennikarza poróżnionego z Niezależną a przygarniętego przez innych mecenasów (Warszawską Gazetę, co dość znamienne). Związany dziś z „Warszawską” autor ten specjalizuje się w atakach na ministra Macierewicza. W książce „Prawicowe dzieci” Leszek Misiak stwierdził, że zamach w Smoleńsku dziełem Rosji najpewniej nie był; natomiast nie da się wykluczyć, że zorganizowała go masoneria i to rytu szkockiego (czy jakoś tak; dokładnego cytatu nie przytoczę). Tak tak. Rytu z Madrytu. Zrytu beretu. Dziwaczna wypowiedź Leszka Misiaka spotkała się z zasłużonymi salwami śmiechu publiki. A jednak ta i inne podobne wypowiedzi bywają czasem powtarzane, jako że oskarżanie o wszystko „mazonerii” jest wśród starszych zwłaszcza Polaków równie częste, jak oskarżanie „Rzyduf” bądź nawet z nim wymienne. Z opowieściami o „mazonach” (jak i o „rzydah”) przychodzą czasem różni ludzie. Kwitowanie tych opowieści szyderstwem albo uśmieszkiem niepotrzebnie zostawia idiotom i agentom nadzieje na szerszy posłuch. Śmiech śmiechem, ale wypadałoby choć pokrótce opisać, na czym polega nonsens takich oskarżeń. Czytelnik uważny powinien zrezygnować z dalszej lektury tego artykułu, jest on bowiem przeznaczony dla tych, co zawsze wiedzieli, ale nie chcieli pytać ;) - Rozbierzmy więc sobie tu z powagą tezę, dlaczego „masoni” dowolnego rytu nie dokonali i nie mogli dokonać zamachu na delegację polską w Smoleńsku w 2010 roku. Masoneria to niewątpliwie i w odróżnieniu od np. „chemtrails” zjawisko realne, albo zespół zjawisk, organizacji, ludzi istniejących w świecie realnym, a nie wyłącznie urojonym. Wiedzę o masonerii – jak i, na przykład, o ludobójstwie na Wołyniu - czerpiemy nie z wrzutek trolla na fejsie; nie z nie wiadomo przez kogo założonych i finansowanych serwisów internetowych; nie z gazet (zwłaszcza „Warszawskiej Gazety”) ani telewizji; nie od blogerów (łącznie z niżej podpisanym). Czerpiemy ją z publikacji znajdujących się w uniwersyteckich bibliotekach. Są to publikacje opatrzone wstępem, definicjami pojęć, przypisami, bibliografią itp. Czasem bardzo obszerne. Napisałem „czerpiemy”? Stop… Wróć. O ile publikacje o zjawiskach masowych, będących udziałem wielkich mas ludzkich, zostawiających ogromną ilość świadectw (dokumentów, relacji itp.) to źródło wiedzy w miarę powiedzmy bezpieczne, to masonerią jest inaczej. Zachowane źródła siłą rzeczy będą dotyczyły węższych grup ludzi, poczynań czy praktyk niejawnych, itp. Pokusa subiektywizmu – lub po prostu propagandy, vel zwyczajnie kłamstwa, tak czy owak obecna wszędzie, tu siłą rzeczy jest proporcjonalnie większa. Akademicka ranga rzetelnej wiedzy wciąż jest wymagana (innej zresztą, powiedzmy, nie ma) – warto jednak zachować sceptycyzm i mieć świadomość pułapek i intelektualnego pola minowego. Kto chce, niech próbuje. Znaczyłożby to, że dla nas, nie dysponujących czasem i skazanych na fejsa i sieć laików, na zawsze już zatrzaśnie się wieko tajemnicy? Że na zawsze już tajemnicą pozostaną dla nas sprawy wazonów z trytu i Madrytu? Któż osuszy nam łzy sieroce? Proponuję, by uczynił to Józef Piłsudski ;)) Jak wiemy, Polska Niepodległa wyłaniała się w walce, a endecy do dziś nazywają piłsudczyków „bandytami”, co to z rewolwerem w ręku rabują banki. Ludzi tych z samym Piłsudskim na czele cechowało pewne zdecydowanie w działaniu wynikające z ich losów. Generał Lucjan Żeligowski dostał od Piłsudskiego rozkaz zajęcia Wileńszczyzny i upozorowania budowy nowego państwa, Litwy Środkowej, którą po pewnym czasie – gdy zmniejszyły się przewidywane dla Polski koszty polityczne tego przedsięwzięcia – włączono do Polski. Wyrazem zdecydowania było i samo przejęcie władzy w 1926 r. Wywiad polski – jeśli nie zwyczajnie policja – infiltrował zdelegalizowaną „Komunistyczną Partię Polski” tak skutecznie że Stalin uznał, iż polscy towarzysze do tego stopnia są niewiarygodni, że należy ich wszystkich wymordować - i jął energicznie realizować tę decyzję. Posunięciem pod względem zdecydowania wręcz gangsterskim były składane od 1934 r. kilkakrotnie w Paryżu propozycje wojny prewencyjnej przeciw Niemcom. Mówi się, że propozycje polskie zmierzały głównie do ustalenia wiarygodności sojuszniczej Francji; gdyby jednak Francuzi miast samobójczej bierności rozsądnie je przyjęli, mogły zapoczątkować europejską grę przyspieszającą lub opóźniającą II wojnę światową, a w każdym wypadku zmieniającą jej warunki i układ sił. Lub ją uniemożliwiającą. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. tajne organizacje w Polsce zostały zakazane (nie wiem, czy dotyczyło to i masonerii), ale zakazu podobno nikt nie przestrzegał. Po roku 1926 podobno przestrzegał lub przynajmniej starał się to pozorować. I oto pewnego dnia Piłsudski lub ktoś z jego otoczenia dostrzegł, że sektę takich, co chodzą w fartuszkach i wspólnie śpiewają szanty lub modlą się do Azraela albo jakiegoś innego Beliala wykorzystać można w interesie państwa polskiego. Tym bardziej, że do sekty należały rozmaite ważne persony tak zwanych „demokracji” bardziej zaawansowanych niż nasza, w tym ministrowie, członkowie rodzin panujących i tu i ówdzie jakiś premier, były lub przyszły. Stosowne rozkazy padły i oto już wkrótce nienagannymi masonami zostali stosownie zalegendowani oficerowie Dwójki – wydziału II sztabu generalnego, czyli polskiego wywiadu. Nie znam szczegółów pracy polskiego wywiadu na odcinku fartuszkowym; ani jej efektów; - pewnie oszałamiające nie były. Pracę tę charakteryzowała też pewna zmienność, a masonów w Polsce niepodległej na przemian a to goniono, a to hołubiono. Każdemu nasunie się tu naturalne pytanie, skąd niby wiadomo, że to polski wywiad przynajmniej w interesujących go sprawach kręcił masonami w Polsce, a nie na odwrót – masoni wywiadem? Czy to pies macha ogonem, czy na odwrót – ogon psem? A dokładniej: kto w danym wypadku jest psem, a kto ogonem? Odpowiedź bynajmniej nie jest prosta i wymaga uważnego i sceptycznego rozważenia poszlak. Nie jest ona bynajmniej prosta nawet dla samych uczestników wydarzeń. W książce opublikowanej kilka lat temu w Polsce niemiecki dziennikarz Jurgen Roth opisuje raport wywiadu niemieckiego (BND) o „polskim polityku”, który zlecić miał zamach w Smoleńsku jakoby bezpośrednio znanym sobie i wymienionym przez Rotha z nazwiska oficerom KGB. Naturalnie, zlecanie czegokolwiek oficerom KGB bez wiedzy rządu Rosji możliwe nie jest. Ba – nie jest możliwe przede wszystkim bez i aktywnego udziału tego rządu, i samej inicjatywy z jego strony, jakkolwiek pomyślnie Rosjanie by ją maskowali przed owym nieszczęsnym, co pewnie do dziś wyobraża sobie, że to on merdał Rosją, a nie Rosja nim. Być może, nie wolno lekceważyć panów w fartuszkach. Ani trochę bardziej niż owego „polskiego polityka” co myśli, że merdał Rosją. Ze zmienności przygód polskiego wywiadu z masonerią zdaje się logicznie wynikać, że nie udało mu się – zresztą ani tego mógł, ani nawet chciał - sekty tej infiltrować tak zupełnie, jak infiltrował KPP. Ale… spytajmy prostolinijnie – właściwie dlaczego? Ano… Czy nie dlatego, że na pomysł infiltracji nie wpadła tylko Dwójka? Czy na pomysł taki nie mogły wpaść i nie wpadły wywiady inne. Sowiecki, niemiecki, brytyjski, i każdy inny który chciał? Czy w takim razie warto i czy można w ogóle rozsądnie rozprawiać o sławetnej „masonerii” jako o odrębnym bycie, a nie jeszcze jednej dekoracji, rozrywce nędznych, głupich i próżnych? Podatnych na szaleństwa i na merdanie? Czy nie jest ona tedy – w interesujących nas dziedzinach - zwyczajnie wypadkową gry polityków i wywiadów państw? Wypadkową konfrontacji interesów państw? Jak wszystko inne? Mówi się – nie bez dużej dozy racji, choć pewnie nie do końca słusznie - że kapitał ma narodowość. Ma ją i masoneria. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

środa, 7 lutego 2018

Kto chce skłócić państwa Międzymorza?

Priorytetem dla Polski jest niepodległość nie tylko formalna, ale i faktyczna, wynikająca z potencjału i przestrzeni Moim zdaniem to, jakie ideologie będą integrować państwa Międzymorza znaczenie ma wtórne (powiedzmy). Pomińmy też na razie o wiele wszak ważniejszą instytucjonalną formę integracji: czy będzie to konfederacja państw, bardziej lub mniej luźna, czy też jakiś formalny sojusz. Stoi bowiem przed nami pytanie najprostsze z prostych: czy państwa położone między Rosją a Niemcami mają (a) występować wspólnie i korzystać z efektu synergii, czy (b) nie występować i nie korzystać, przez co będą dalej słabe, skłócone, rządzone przez agentury, rozgrywane każde oddzielnie. Przez co dalej będą zapalnikiem Europy, o który stoczono dwie jak dotąd wojny światowe. Wszyscy deklarują przywiązanie do opcji pierwszej. Ale akurat w Polsce to tylko pozór. Zaraz pojawi się jeden który powie, że z taką Ukrainą owszem chce współpracy, byle nie było tam nacjonalistów/banderowców/faszystów. Drugi i trzeci systematycznie, cały dzień, będzie kolportować propagandę i dezinformację rosyjską. Czwarty powie, że z Litwą i owszem, tylko niech się przyzna, że nie jest Litwą a Żmudzią, a swą nazwę ukradła - znam pana, który taki właśnie pogląd pozoruje; nie da się ukryć, że przez to na Litwie pan popularny nie jest, a „dzięki” niemu i Polska - bo ówże stroi się tam w kradzione piórka a to polskiego ambasadora, a to szefa tamecznej Polonii. To nie są programy ani postulaty polityczne, a co najwyżej taktyki retoryczne. I choć głupota jest starsza od Moskwy, to Moskwa akurat doskonale zna różnicę między czczą (pustą) deklaracją a nieuniknionym skutkiem. Dlatego trudno uwierzyć, by ktoś z tych pozerów choć chwilę wierzył w to, co mówi. Ich preteksty i wymówki mają ukryć to, że rzeczywistości mamy do czynienia z orientacją (b) - wrogów Międzymorza, zwolenników zapełnienia Europy Wschodniej państwami słabymi, skłóconymi, rządzonymi przez agentów. Tylko taki może być realny skutek niedorzecznych na pozór taktyk retorycznych; taki też więc jest realny i nieunikniony cel ich działania. A czy ktoś to robi za jurgielt, czy też jest autentycznie głupi, znaczenia większego nie ma - skoro skutek w jednym i drugim wypadku jest ten sam. Dla Polski priorytetem jest odzyskanie niepodległości nie tylko formalnej ale i faktycznej, wynikającej z potencjału i przestrzeni; a więc odtworzenie Rzeczypospolitej; nazwa ma znaczenie drugorzędne, ja akurat z powodów zrozumiałych przywiązany jestem do tej. Mamy prosty wybór: neo-księstwo warszawskie podporządkowane Moskwie, a rządzone przez agentów i aferzystów, co właściwie jest programem historycznym narodowej demokracji dziś doprowadzonym do farsy przez tzw. „Ruch Narodowy”, albo Wielka Rzeczpospolita, która jest zwyczajnie zaawansowaną formą wspomnianego na wstępie „wspólnego występowania” państw Europy Wschodniej i „korzystania z efektu synergii”. Formą sprawdzoną w historii. Jej odtworzenie nie jest możliwe wbrew albo z pominięciem pozostałych państw Rzeczpospolitej - tedy sianie niezgody między nimi, niezależnie czy przez jurgielt czy głupotę, uważam za antypatriotyczne i antypolskie. Polska ma swoje interesy, konkretne i ściśle zdefiniowane, i tych interesów winna bronić. Te konkrety to widoczne teraz energia, klimat, ale w perspektywie czekają polityka przemysłowa, koszty pracy itd. Konkrety. Eurorealizm. Konsekwentny eurorealizm to w konsekwencji silna i nowoczesna Europa. Odwrotność interesów Moskwy, bo Moskwa chce albo likwidacji UE, albo jej zgnicia, bezwładu, uwiądu, dechrystianizacji - dokładnie tego co widzimy teraz. O Wielkiej Rzeczpospolitej Sześciu Narodów, od morza do morza, niekoniecznie trzeba marzyć. Ale jeśli nawet ktoś w zamian widzi Polskę jako coś w rodzaju małego księstwa warszawskiego, to i tak popierał będzie Ukrainę: jak nie z prometeizmu, to z egoizmu. Jak nie jedno z państw Rzeczpospolitej, to jako bufor. I przeciwnie: ktoś, kto atakuje Ukrainę, jest kompletnie poza polską racją stanu. Dla Polaków nic nie ma ważniejszego niż wolność i niepodległość. Polska może być wielka tylko w Wielkiej Rzeczpospolitej. Jeśli nie odtworzymy Wielkiej Rzeczpospolitej, z czasem będziemy zgnieceni. O to i o nic innego nie chodziło przez ostatnie 250 lat historii Polski. Dylematy tych dwu z górą wieków ciągle są nierozwiązane i są jak najbardziej nasze, współczesne. Nie doczekaliśmy się upragnionego końca historii i wygląda na to, że się nie doczekamy. Ale jeśli nawet mamy na koniec historii czekać, to lepiej i bezpieczniej czekać w grupie; wspólnie. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

wtorek, 6 lutego 2018

Jakie cele realizuje polska polityka historyczna wobec Ukrainy?

W wystąpieniu ministra Jana Parysa 9 grudnia w klubie Ronina zabrakło moim zdaniem nie tylko jasnego określenia tego, jak pan minister – i szerzej: obóz rządzący – pojmują interesy państwa polskiego, które polska polityka zagraniczna miała by realizować w ramach tzw. „polityki wschodniej”, ale i bardziej prozaicznie rzeczy jeszcze bardziej podstawowej: tego, co właściwie Polska chciałaby osiągnąć na Ukrainie. Czego właściwie chcemy? Powiada oto minister Parys, że „nie godzimy się” na fałszowanie historii. Że „odrzucamy” „heroizowanie UPA”. Że „nie pozwolimy”, by nas lekceważono, lub by się z nas „wyśmiewano” i tak dalej, i tak dalej. Wcześniej prezes Jarosław Kaczyński oznajmił, że z UPA Ukraina do Europy nie wejdzie. Przyjmijmy na chwilę, że jak najpoważniej takie oto są cele polskiej polityki wschodniej adresowanej do Ukrainy. Jednak cele tego rodzaju są nierealizowalne. Cóż z tego, że rząd się „nie godzi” na to czy owo? Ja też mogę „nie godzić się” na to, że pada deszcz, lecz jako człek rozsądny wiem, że mogę co najwyżej nosić parasol, bo deszczu odwołać się nie da – pozostaje to kompletnie poza moim zasięgiem oddziaływania. Nawiasem mówiąc, „godzić się” albo się „nie godzić”, „pozwalać na coś” albo „nie pozwalać” to jak na mój gust czasowniki oznaczające odmowę uznania rzeczywistości. Są też, moim zdaniem, stosowane w języku słabości, bezradności, bezsiły, albo taniej i prymitywnej moralistyki rodem z Gazety Wyborczej. Infantylizmu. Ktoś kto mówi, że się na jakiś kawałek świata „nie godzi”, ośmiesza się wręcz automatycznie – i to jest zresztą jeden z powodów śmieszności i infantylizmu organu Michnika. W odróżnieniu od dziecka dorośli wiedzą że rzeczywistość warto przede wszystkim przyjąć do wiadomości aby, ewentualnie, tym skuteczniej na nią oddziaływać; oddziaływać na sposoby realne. Natomiast wygrażanie piąstką czy tupanie nóżką nic nie da. Nikt też kogoś takiego szanował nie będzie – i nic dziwnego, że adresaci tupania, czy wygrażania, mimo wszystkich prób zachowania powagi nie mogą się czasem nie uśmiechnąć. Po wtóre, „nie godzenie się” np. na fałszowanie historii, albo na „heroizowanie” UPA jest też niewykonalne w tym sensie, że nie ma wyraźnego stanu granicznego, po przekroczeniu którego możemy uznać, że oto osiągnęliśmy założony cel. I tak, być może udałoby się – spróbujmy to sobie wyobrazić - przekonać rząd ukraiński, by potępił UPA; być może udałoby się doprowadzić do czegoś w rodzaju „hołdu ruskiego”; co jednak, gdy następnie na Ukrainie jacyś (nierządowi) historycy opublikują prace względem UPA apologetyczne. Osiągnęliśmy swój cel, czy nie? „Nie godzenie się”, czy też „potępianie”, jest groteskowe również z tego powodu, że logicznie nie widać jego końca – można nie godzić się i potępiać do końca świata, i nic z tego kompletnie nie wynika – w każdej bowiem chwili znajdzie się ktoś kto oznajmi, że jego adwersarz jeszcze niewystarczająco potępił, albo że nie dość szczerze się „odciął” itd. Dlatego nie miało sensu przepraszanie Żydów za zbrodnię w Jedwabnem w wykonaniu prezydenta Kwaśniewskiego, choćby tylko dlatego, że wkrótce przeprosiny ponawiać musiał (swoim zdaniem) prezydent Komorowski. I tak do końca świata. Nie da się też podmienić komuś świadomości ani zasuflować Ukraińcom jakiejś innej świadomości. Jeśli takie byłyby cele polskiej polityki wschodniej, to wypadałoby uznać ją za po prostu obłąkaną. Tzw. "polityka pamięci" nie ma żadnego zadania ani żadnego celu do osiągnięcia na Ukrainie i wśród Ukraińców, bo nie jest możliwe ani wymuszenie innej świadomości, ani wymuszenie budowania innej świadomości, ani nawet wymuszenie jakiegoś hołdu ruskiego. Próby takich wymuszeń byłyby obłąkane i prowadziłyby do skutków odwrotnych od deklarowanych. Podobne skutki osiągnęliby Niemcy, gdyby zażądali od Polski rezygnacji z tradycji AK. Nie znaczy to, że deklarowana polityka historyczna kierowana w stronę Ukrainy nie ma zupełnie celów racjonalnych. Tyle że jej autorzy uznali za stosowne celów tych nie ujawnić. Władza w demokracji zależy – teoretycznie i w ujęciu najprostszym – od liczby wyborców danego ugrupowania. Zastanówmy się, kim w rzeczywistości jest opozycja wobec rządów Prawa i Sprawiedliwości. Odpuśćmy sobie telewizyjne historyjki, że jest to Platforma, Nowoczesna, czy twory typu KOD itp. – są to bowiem twory agenturalne i stojące poza życiem Polski. Kim więc jest opozycja? Otóż w opozycji do PiS jest przede wszystkim pan prezydent Andrzej Duda; nie afiszując się z tym i w wymiarze li tylko funkcjonalnym, jednak prezydenckie weta były jak dotąd najbardziej skuteczną blokadą dla rządów PiS. W opozycji do PiS jest również Ruch Kukiza. Ruch Kukiza, nie posiadając żadnego realnego i sensownego, albo i wręcz jakiegokolwiek programu i zdradziwszy (moim zdaniem) swych wyborców a to widnieje nad, a to pod progiem wyborczym w sondażach. Wielu jego wyborców (ci rozsądni zwłaszcza) zmieniło swe preferencje i w przyszłości głosować będzie raczej na PiS. Stałym elementem retoryki Ruchu Kukiza (bo nie jego programu, tego bowiem nie ma) jest wrogość do Ukrainy. Walenie w szowinistyczne bębenki w kontekstach ukraińskich może być dla Kukiza jedną z ostatnich pozostających mu szans nie tylko na przetrwanie, ale i poszerzenie strumyczka wyborców płynących w stronę odwrotną – z PiS do Kukiza. I analogicznie, bębenek szowinistyczny – swoista licytacja w irracjonalności - może być dla PiS sposobem zwężenia tego strumyczka czy nawet likwidacji i marginalizacji Ruchu Kukiza. Prawo i Sprawiedliwość w wielu wymiarach jest w Polsce partią najbardziej nowoczesną i z pewnością najbardziej świadomą mechanizmów wyborczych. Świadczy o tym nie tylko jego obecna pozycja, ale i jego historia. W przeszłości to PiS przejął większość elektoratu i SLD, i Samoobrony. Osiągnął to po przejęciu i dostosowaniu retoryki obu tych partii. I nie inaczej będzie z Ruchem Kukiza. Mariusz Cysewski . * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

poniedziałek, 5 lutego 2018

Czy warto umierać za Gdańsk? Albo czy istnienie Ukrainy jest warunkiem istnienia wolnej Polski

Przez media przetoczyła się fala komentarzy wywołanych wypowiedzią 9 grudnia w klubie Ronina Jana Parysa, polityka ważnego dla kształtowania polityki zagranicznej rządu (w tym jego polityki wschodniej) o tym, że istnienie Ukrainy nie jest warunkiem istnienia wolnej Polski. Wypowiedź oczywiście wyrwano z kontekstu i jej sens – jak i sens całości - jest odwrotny od tego, jaki jej przypisuje propagandowy przekaz (jej pełny zapis filmowy dostępny jest na YouTube); z drugiej jednak strony, z powodów zasadniczych trudno mi patriocie wielkiej Rzeczypospolitej popierać polityka podtrzymującego dyskurs w którym groby żołnierzy UPA w Polsce to już nawet nie „pomniki” ale… „tablice” (tak!) Powiedział jednak Parys wiele rzeczy słusznych, choć w stylu publicystycznym, z szczerością brutalną i nie unikając ujęć kontrowersyjnych, którymi łatwo manipulować – choćby właśnie to, że istnienie Ukrainy nie jest warunkiem istnienia wolnej Polski. Boć w rzeczy samej nie jest. Do wypowiedzi Jana Parysa będziemy wracać. Ja jednak skupię się na rzeczy w niej podstawowej. Oto powiada on, że polska polityka poparcia dla Ukrainy musi być zgodna z interesem państwa polskiego i że zatem nie jest bezwarunkowa ani bezkrytyczna i że taki właśnie jest prawdziwy sens tzw. doktryny Giedroycia. Słusznie. Polityka poparcia Ukrainy nie jest bezwarunkowa ani bezkrytyczna i musi być zgodna z interesem Polski. Kluczowe jest tu pojęcie „interes państwa polskiego”. Na spotkaniu w klubie Ronina nikt o to nie pytał, a Jan Parys być może odpowiedź ma za oczywistą – ale nie wyjaśnia on, jak pojęcie to rozumie. A przynajmniej nie wyjaśnia wprost. Podywagujmy więc, jak możemy rozumieć pojęcie „interes państwa polskiego” my - w kontekście polityki wschodniej i szczególnie w związku z polskim poparciem dla Ukrainy. Interesy państw realizują się na wielu płaszczyznach, związanych z demografią, gospodarką, podatkami, handlem zagranicznym i Bóg wie czym jeszcze. Interesem każdego państwa podstawowym, od którego zależy samo istnienie państwa, jest bezpieczeństwo państwa. Pomyślnie realizowany interes bezpieczeństwa państwa pozwala chronić życie obywateli, unikać wojen, zaborów, okupacji itd. Ewentualny – choć i mało dziś prawdopodobny - podbój Ukrainy przez Rosję w rzeczy samej nie oznacza zniknięcia z mapy wolnej Polski. Bezpieczeństwo Polski jest większe (powiedzmy) niż bezpieczeństwo Ukrainy; choćby przez to, że Polska jest państwem członkowskim NATO i UE. Skądinąd, w wymiarze wojskowym pierwszoplanowa dla bezpieczeństwa wojskowego Polski jest nie Ukraina, a Białoruś, i tak już teraz przez Rosję de facto okupowana. Pójdę dalej niż Parys i powiem nawet, że ewentualny i na szczęście mało prawdopodobny podbój całej Ukrainy przez Rosję może prowadzić do wzrostu bezpieczeństwa Polski, o ile doprowadzi do skądinąd i tak pożądanych zmian w polityce bezpieczeństwa Polski i NATO. W końcu bezpieczeństwo Polski będzie większe, gdy Amerykanie przebazują do Polski na stałe kilka dywizji pancernych i zmechanizowanych i większość lotnictwa z obecnych baz w Niemczech, gdy rząd polski jako rząd państwa zagrożonego i frontowego kupować będzie mógł latające i strzelające zabawki na warunkach preferencyjnych (np. izraelskich), gdy Niemcy poczną dystansować się od Rosji i postawią na politykę zbrojeń i tak dalej. Naturalnie, po ewentualnym upadku Ukrainy to przede wszystkim rząd polski postawić będzie musiał na zbrojenia, podnosząc budżet MON powiedzmy z 2 do 2,5 procent. 3 procent? 4 procent?... zależne to będzie od oceny stopnia zagrożenia. Konieczne stanie się też sprofilowanie inwestycji państwa tak, by były co najmniej zbieżne z wymogami obronności. Polityka zagraniczna Polski podobnie utracić może wiele z obecnej względnej swobody manewru, w większym niż dzisiaj stopniu realizując interesy amerykańskie i niemieckie w zamian za poparcie obu tych państw dla polskiego wysiłku obronnego. Mam nadzieję, że zmieniłaby się i polityka wewnętrzna bezpieczeństwa i w jej ramach bilet w jedną stronę do Rosji wreszcie otrzymaliby fundatorzy i autorzy rozmaitych pokątnych portalików typu Nowy Ekran czy kresy.ru, jak i sekta księdza Isakowicza-Zaleskiego czy najbardziej prorosyjskich odłamów Ruchu Narodowego. Najbardziej korzystne zmiany – narodotwórcze i państwowotwórcze – przewiduję dla tożsamości narodowej; oto bowiem dzisiejszy model patriotyzmu stadionowo-fejsbukowego zastąpi inny: wojenno-gotowościowy powiedzmy. Żołnierski. Jedyny prawdziwy… Czy wszystkie te zmiany Polsce się opłacają? A przecież nie jest to żadna – nawet najbardziej skomplikowana – kalkulacja biznesowa, bowiem są Wielkie Niewiadome. Nie wiemy mianowicie, czy drastycznie większy wysiłek na rzecz obrony kraju wystarczy, by od Polski odsunąć perspektywę agresji Rosji, a tym bardziej jak mógłby przebiegać ewentualny konflikt, jakie byłyby tego konfliktu koszty, a nade wszystko – jaki byłby jego wynik końcowy. Część tych kosztów dziś ponosi Ukraina. Naturalnie, wszystkie zmiany w polityce bezpieczeństwa polskiego państwa, jakże pożądane nawet bez agresji rosyjskiej przeciw Ukrainie, koniec końców mogą nie nastąpić mimo jej upadku – i bal na Titaniku trwać będzie nadal, jak trwa i dziś. Zatem prawdą jest, że istnienie Ukrainy nie jest warunkiem istnienia wolnej Polski. Podobnie warunkiem istnienia wolnej Polski nie było w roku 1938 istnienie Czechosłowacji. Podbój całej Ukrainy mam dziś za mało prawdopodobny. Ale w roku 1939 większość społeczeństw – bo nie lepiej zorientowane kręgi rządowe – też była święcie przekonana, że do kolejnej wojny nie dojdzie, skoro pierwsza była tak nieskuteczna, nieopłacalna, krwawa. Nawet już po wybuchu wojny, w roku 1939 i 1940, Francuzi nie chcieli „umierać za Gdańsk” – nie pojmując, że w rzeczywistości wojna dla nich toczy się nie o Gdańsk, a Paryż. I w tym sensie poparcie dla Ukrainy – siłą rzeczy nie bezkrytyczne – to poparcie dla Polski. A „Kijów, Warszawa” to „wspólna sprawa”. Mariusz Cysewski * * * Kontakt: tel. 511 060 559 ppraworzadnosc@gmail.com https://sites.google.com/site/wolnyczyn https://www.facebook.com/groups/517163485099279 https://twitter.com/MariuszCysewsk http://www.youtube.com/user/WolnyCzyn http://mariuszcysewski.blogspot.com http://www.facebook.com/cysewski1

czwartek, 1 lutego 2018

Jestem patriotą wielkiej Rzeczypospolitej



Jestem patriotą Rzeczypospolitej, którą w głośnej książce Paweł Jasienica określił jako „Rzeczpospolitą Obojga Narodów”. Potężne to państwo obejmowało większość terytorium współczesnej Ukrainy; i Kijów, i Smoleńsk na północy. I Białoruś. „Obok Orła – znak Pogoni”; jako dwie róże barwą różne w jednym krzewie… W rzeczywistości było to państwo nie dwu narodów, a co najmniej sześciu. Odtworzenie dawnej Rzeczypospolitej dziś nie jest ani możliwe, ani wskazane, ani nawet pożądane – skoro wszyscy doceniamy wartość państw narodowych, dających naszym narodom gwarancje swobodnego rozwoju i równouprawnienia. 
Nie znaczy to jednak, by współczesne państwa, powstałe z ziem dawnej Rzeczypospolitej, nie miały z sobą współpracować. Nasze państwa są dość podobne. Rocznicę Powstania Styczniowego na Litwie i Ukrainie obchodzono bardziej uroczyście niż w Polsce. Płaszczyznami współpracy do dziś szczególnie cennymi są obrona i polityka zagraniczna – to właśnie przez nie Rzeczpospolita w swym historycznym kształcie powstała. Z takiej współpracy wyłączona jest Białoruś przez fakt moskiewskich baz wojskowych na jej terytorium; Ukraina z kolei nie jest państwem członkowskim NATO. Ale te przeszkody z czasem znikną.
Nie widzę też powodu, by nasze narody miały się nie znać, rozumieć i lubić – w formach choć zbliżonych do relacji między Polakami i Węgrami. Postawa życzliwości i przyjaźni jest zresztą cenna i wskazana nie tylko między narodami dawnej Rzeczypospolitej, ale i wszystkimi innymi – z rosyjskim włącznie. I z niemieckim włącznie. Zdrowy rozsądek, życzliwość, przyjaźń popłacają zawsze.
Powyższe uwagi miałem zawsze za truizmy tak oczywiste, że niewarte wypowiadania.
Z tym większym zdumieniem odnotowuję kolejne medialne wrzutki i wrzawę, jak i całe kampanie dezinformacji i nienawiści organizowane w Polsce a zmierzające do skłócenia Polaków nie tylko z Ukrainą, jak i pozostałymi sąsiadami, ale właściwie z wszystkimi. Cui bono?
Współpraca wojskowa i dyplomatyczna państw Europy Wschodniej i osiągnięty tą drogą efekt synergii, wzmocnienia potencjału każdego z nich, czy to w formie wschodniej flanki NATO, czy Unii Europejskiej (lub tego co z niej zostanie) to warunek ich sukcesu. A może i przetrwania.
Polska i Czechosłowacja w dwudziestoleciu międzywojennym miały bardzo podobne interesy geopolityczne. Potencjał armii czeskiej był niebagatelny. Sojusz wojskowy polsko-czechosłowacki, sojusz ścisły, odporny na zewnętrzny nacisk zmierzający do jego rozerwania zapewne dałby obu państwom nie tylko „głębię operacyjną” dla skutecznej obrony przed agresją, ale i przyzwoite widoki przetrwania, jak i wręcz zablokowania biegu wydarzeń, który doprowadził do drugiej wojny światowej. Dlaczego więc do sojuszu tego nie doszło? Wiem wiem… to nie my zaczęliśmy i nie my byliśmy winni. Historycy opisują przeszkody, jak to ujmują, obiektywne dla ewentualnego zbliżenia polsko-czechosłowackiego, takie jak rusofilską orientację Czechów. Polska dyplomacja poczyniła zresztą pewne kroki i wykonała gesty pod adresem Czechów, głównie przez ich związek z Francją. Mam jednak wrażenie, że owe kroki i gesty nastąpiły dla tzw. porządku – dla „odfajkowania” – a decydujące było przeświadczenie otoczenia marszałka Piłsudskiego, że Czechosłowacja nie jest państwem trwałym i nie przetrwa. Przeświadczenia takie bywają samosprawdzalne.
Próby skłócenia Polski ze wszystkimi też mogą być samosprawdzalne. A historia znowu nikogo niczego nie nauczy.     

Mariusz Cysewski
  
* * *
Kontakt: tel. 511 060 559

Grafiki