
Najciekawszym rodzajem
mordowania - jeśli można tu użyć tego słowa, trochę naruszając jego sens, i
mówić właśnie o pewnym szczególnym rodzaju, takim, który spośród innych
rodzajów nie tylko wyraźnie się wyróżnia, ale także wyraźnie od nich odstaje - najciekawszym
więc, przynajmniej dla mnie, rodzajem mordowania, z jakim kontaktujemy się,
czytając relacje z Powstania Warszawskiego, jest mordowanie staruszków.
Wszelkie inne rodzaje niemieckiego mordowania da się (może niekiedy z pewnym
trudem) uznać za jako tako sensowne. Mówiąc wyraźniej, da się znaleźć choćby
niejasną, choćby ogólnikową, choćby nie całkiem zadowalającą, ale jednak
wystarczającą odpowiedź na pytanie, dlaczego Niemcy w sierpniu i we wrześniu
mordowali w Warszawie kobiety, dzieci, rannych żołnierzy i rannych lub chorych
cywilów. Nie chcę się tu, jak to często robiono w naszej powojennej
literaturze, niepotrzebnie oburzać, bowiem takie oburzanie się oraz potępianie
Niemców (albo potępianie Hitlera czy Himmlera za to, że któryś z nich wydał
rozkaz mordowania) - (potępianie, jak każde inne, z jakiegoś moralnego czy
raczej moralizującego punktu widzenia) - jest jałowe w tym sensie, że utrudnia
uchwycenie istoty rzeczy - wystarczy zatem spokojnie powiedzieć, że zabijanie
polskich kobiet i dzieci da się, z niemieckiego punktu widzenia, uznać za
sensowne a nawet usprawiedliwione. Niemcy zabijali polskie kobiety i dzieci, a
także rannych żołnierzy i rannych cywilów, ponieważ ich zamiarem, którego nie
ukrywali, było wyeksterminowanie Polaków. Zamiar wyeksterminowania Polaków
wydaje się z kolei całkowicie usprawiedliwiony tym, że Niemcy pragnęli pozbyć
się swoich sąsiadów (prawdopodobnie nie tylko Polaków) w celu zdobycia dla
siebie nieco większej przestrzeni życiowej, czyli tego czegoś, co teraz może
wydawać się trochę niejasne, a co w ich ówczesnej myśli (jeśli tak rzec można,
filozoficznej) określano jako Lebensraum. Im mniej polskich dzieci, tym więcej
Lebensraumu dla niemieckich dzieci. Taki był, może trochę nieprzyjemny dla nas,
ale właściwie całkiem jasny sens tego mordowania. Nie znaczy to, że taki
właśnie sens mordowania (jego sens nadrzędny) był rozpoznawany przez tych,
którzy bezpośrednio wykonywali to zajęcie, osobiście zajmowali się morderczą
robotą - chodzili od domu do domu, z ulicy na ulicę, z Podwala na Kilińskiego,
z Kilińskiego na Długą, z Długiej na Freta, z Freta na Świętojerską, i
strzelali, rzucali granaty, polewali benzyną, palili. Oni, ci mordujący
żołnierze, mordowali raczej z innego powodu, ich mordowanie miało inny (trochę
inny) sens. Ale tym nie będziemy się na razie zajmować. Ważny jest tu ten sens
wyższy, który był znany dowódcom, wodzom masakry, tym, którzy wydawali
rozkazy. No dobrze. Ale dlaczego mordowano staruszków? Jaki sens mogło mieć
mordowanie ludzi po siedemdziesiątce czy po osiemdziesiątce, co do których
można było mieć całkowitą pewność, że niebawem umrą spokojnie własną śmiercią
- opuszczając w ten sposób mały kawałek Lebensraumu, który pragnęli posiąść
Niemcy? Takie mordowanie wydaje się teraz kompletnie bezsensowne. Ale Niemcy,
jeśli już podjęli się tej nieprzyjemnej pracy (mordowanie staruszków raczej nie
jest czymś przyjemnym - nie tylko dla mordowanych, ale także dla mordujących),
chyba odnajdywali w niej jakiś sens? Mówiąc inaczej - chyba wiedzieli, co
robią? Wydaje mi się to bardzo ciekawe - jaki sens mógł być w tym mordowaniu -
oczywiście z powodów osobistych, nawet głęboko osobistych. Za kilka miesięcy
skończę siedemdziesiąty trzeci rok życia, a więc jestem w takim wieku, w którym
(gdyby znów doszło tutaj do mordowania, to znaczy, gdyby znów przydarzyło się
nam coś takiego jak Powstanie Warszawskie) zostałbym zamordowany przez Niemców
nie jako dziecko, nie jako powstaniec, nie jako ranny żołnierz A.K., lecz
właśnie jako staruszek. Na śmierć żołnierską, czyli posiadającą sens
najwyraźniejszy, najłatwiejszy do odczytania, taki, który od razu się narzuca,
liczyć nie mógłbym, po prostu dlatego, że na powstańca już się nie nadaję - dałbym
sobie może jeszcze jakoś radę ze strzelaniem do Niemców, ale skuteczne rzucanie
granatami, wspinanie się po spalonych schodach, nocne czuwanie w ruinach czy
skok z barykady i szaleńczy bieg z butelką w kierunku czołgu, to są rzeczy w
moim wieku i przy moich siłach fizycznych, trochę już ograniczonych, raczej
niewykonalne. Oczywiście, gdybym sześćdziesiąt cztery lata temu, w sierpniu
1944, był w Warszawie, i gdybym mieszkał wtedy na Starym Mieście lub na Woli,
to zostałbym zamordowany (miałbym przynajmniej taką szansę - i to bardzo dużą)
jako dziewięcioletni chłopiec - i to też byłoby dla mnie całkowicie
zrozumiałe, wtedy i teraz, bo Niemcy, mordując mnie, troszeczkę poszerzyliby
swój ówczesny Lebensraum. Moja śmierć wówczas miałaby więc, dla mnie i dla Niemców,
pewien sens, którego w żaden sposób nie da się zakwestionować. Ale chciałbym
wiedzieć, z jakiego powodu zostałbym zamordowany (a nie ulega wątpliwości, że
zostałbym), gdyby Powstanie wybuchło właśnie teraz - to znaczy, gdyby znów
przyszli tutaj Niemcy i gdybyśmy znów, chcąc ich stąd wyrzucić, wywołali Drugie
Powstanie Warszawskie. Niemcy to są tacy ludzie, którzy nie odpowiedzą mi na
to pytanie - dlaczego zamordowaliby mnie jako staruszka? Może nie chcą się
teraz zajmować tym problemem, może uważają, że on już ich nie dotyczy, a może
są mało ruchliwi umysłowo. O niemieckie filozoficzne umysły - czy wiecie,
dlaczego sześćdziesiąt cztery lata temu mordowaliście staruszków? Nie wiedzą.
Muszę więc sam szukać odpowiedzi. W niewielkiej ulicy, raczej uliczce, która
biegnie tuż obok kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny i łączy ulicę
Kościelną oraz Rynek Nowego Miasta z ulicą Wójtowską, znajdował się, w latach
wojny, także i przed wojną, dom starców. Uliczka, istniejąca do dziś, nazywa
się Przyrynek, dom starców ulokował się tam pod numerem 4. W latach wojny
Przyrynek, jak inne tamtejsze małe uliczki, nie budził szczególnego
zainteresowania Niemców i pozostał przy swojej nazwie. Pobliskiej ulicy
Bonifraterskiej Niemcy nadali nazwę Klosterstrasse. Kiedy wybuchło Powstanie,
Przyrynek nagle zyskał na znaczeniu. Jak pisze w wydanej niedawno książce,
opowiadającej o powstańczych dziejach staromiejskich ulic, Juliusz Kulesza (Powstańcza
Starówka), „wąska i mało do tej pory uczęszczana ulica [...] stała się nagle ważnym
szlakiem komunikacyjnym Nowego Miasta”. Ta ważna rola Przyrynku wynikała z
tego, że przez tę małą uliczkę prowadziła wtedy najprostsza i
najbezpieczniejsza droga na „pierwszą linię obrony”, czyli do potężnego gmachu
Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Kiedy w pierwszych dniach sierpnia
żołnierze A.K. zdobywali budynki Wytwórni, mieszkańcy Przyrynku spisali się
dzielnie - jak dowiadujemy się od Juliusza Kuleszy, wzięli udział w szturmie,
„dołączając do atakujących z łomami i siekierami” Wśród tych, którzy
szturmowali, byli też może (to oczywiście tylko mój domysł) uzbrojeni w łomy i
siekiery mieszkańcy domu starców. Jestem starym człowiekiem i niewiele w tej
sprawie mogę zrobić, mogę tylko przyglądać się i podziwiać - biję brawo
mieszkańcom Przyrynku, moim rówieśnikom, idącym tam do ataku z siekierami.
Sprawa tego domu pod numerem 4 nie jest zresztą całkiem jasna. Juliusz Kulesza
pisze o „domu dla starców przy ulicy Przyrynek 4”, natomiast w książce
Antoniego Przygońskiego Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944 roku mowa jest o tym, że
„przy ulicy Przyrynek 4 mieściły się dwa przytułki dla starych kobiet”. Ale to
nie takie ważne. Według opowieści Kuleszy walki o kościół Nawiedzenia
zakończyły się 30 sierpnia - o świcie tego dnia powstańcy wycofali się „za
linię ulicy Kościelnej”, czyli na Rynek Nowego Miasta, a Niemcy wkroczyli na
Przyrynek i zajęli się mieszkańcami przytułku. Ilu ich było, nie wiadomo.
Antoni Przygoński podaje, że „ogółem około 400 osób”, ale część pensjonariuszy
domu starców zginęła wcześniej w czasie walk i bombardowań, a część Niemcy,
zająwszy Przyrynek, wywieźli i zamordowali w jakimś innym miejscu. Opowieść
Kuleszy kończy się cytatem z relacji historyka zakonu franciszkanów, ojca
Czesława Barana. „Starców i staruszki z zakładu przy ulicy Przyrynek 2 Niemcy
wypędzili pod kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, rzucili granaty,
podlali benzyną i podpalili. Chorych, którzy zostali w zakładzie, podobijano,
a następnie spalono. Nikogo po Powstaniu żywego z tych 3 zakładów nie
widzieliśmy. Widzieliśmy tylko kości spalonych ludzi”. Teraz, po latach, kiedy
łzy już obeschły i patrzymy z daleka, z odległości sześćdziesięciu czterech
lat, kiedy patrzymy spokojnie i z wielką uwagą, kiedy patrzymy zamyśleni na te
stare kobiety i tych starych mężczyzn, którzy stoją na tle dymiących ruin
kościoła Najświętszej Marii Panny, i czekają, trzymając się za ręce, żeby
Niemcy wykonali wreszcie swoją robotę, żeby wreszcie rzucili swoje granaty (a
oni, Niemcy, stojąc na środku ulicy Przyrynek, uśmiechają się do swoich
staruszków i podnoszą granaty i zaczepiając palcem porcelanowy pierścień
wyrywają z ich drewnianych rękojeści sznur zapalnika - wszystko to dzieje się
w zwolnionym tempie, jak we śnie, powoli, powoli, nie spieszcie się, Niemcy),
teraz więc, kiedy łzy przestały już płynąć, można się spokojnie zastanowić - czy
to warszawskie sierpniowe i wrześniowe mordowanie starych kobiet i starych
mężczyzn mogło mieć wówczas, z niemieckiego punktu widzenia (nawet jeśli był to
szaleńczy punkt widzenia), jakiś sens - i czy taki sens da się teraz odczytać?
Mówię tu o niemieckim punkcie widzenia, bowiem sens tego mordowania, jeśli w
ogóle jest do odczytania, może być odczytany tylko z niemieckiego punktu
widzenia, tylko wówczas, kiedy spojrzy się na tę sprawę właśnie od ich strony
- oczyma morderców - jako że tylko dla nich, i już dla nikogo innego, to
mordowanie mogło mieć wtedy jakieś znaczenie. Myślę o tej sprawie od dawna,
ale nawet już na pierwszy rzut oka widać, że z niemieckiego punktu widzenia
mordowanie staruszków mogłoby mieć (ewentualnie) znaczenie trojakie. Po
pierwsze, staruszkowie, schorowani i mało ruchliwi, byli pewnym kłopotem,
sprawiali kłopot, jako że samym swoim istnieniem, samą swoją obecnością na
terenie walk czegoś się domagali. Trzeba się więc ich było jakoś pozbyć, a
każda próba pozbycia się staruszków musiałaby się łączyć z podjęciem pewnych
wysiłków organizacyjnych - może (z niemieckiego punktu widzenia) głupich i
niepotrzebnych. Staruszków trzeba byłoby jakoś nakarmić, trzeba byłoby ich gdzieś
wywieźć, trzeba byłoby dodać im eskortę, a potem gdzieś ich ulokować - w
jakichś obozach przejściowych i koncentracyjnych. Może więc łatwiej i prościej
było ich zamordować, cały kłopot likwidując przy pomocy kilku granatów i kilku
butelek benzyny. Czy mordowanie starych ludzi miało w Warszawie, w sierpniu i
we wrześniu, taki właśnie sens? Czy mordowano ich, bo sprawiali kłopot,
powodowali niepotrzebne zamieszanie? Może tak, może nie. Staruszkowie
sprawiali oczywiście kłopot, ale przecież, chcąc się pozbyć tego kłopotu,
wcale nie trzeba było podstawiać samochodów, dźwigać staruszków na noszach i
wywozić ich do obozów koncentracyjnych. Ponieważ w najmniejszym stopniu nie
zagrażali żadnym niemieckim planom, militarnym czy politycznym, wystarczyło wejść
do domu przy ulicy Przyrynek, powiedzieć (raczej wrzasnąć): - Alles raus! - i
rozkazać staruszkom, żeby gdzieś sobie poszli, dźwigając swoje nosze, wlokąc
się o kulach; żeby poszli do Puszczy Kampinoskiej czy jeszcze gdzieś indziej,
gdzie ich oczy poniosą. Krótko mówiąc - żeby gdzieś zniknęli. Staruszkowie z
pewnością podporządkowaliby się takiemu rozkazowi. Ale dopuszczam możliwość, że
Niemcy, chcąc pozbyć się kłopotu, wybrali rozwiązanie najprostsze, pierwsze
jakie przyszło im do głowy, i mordowanie staruszków miało tylko taki sens - chodziło
tylko o to, żeby nie przeszkadzali, nie sprawiali kłopotu. Żeby coś, co
przeszkadza, przestało przeszkadzać. Po drugie, mordowanie przy ulicy Przyrynek
(a także wszędzie tam, gdzie pojawiali się starzy ludzie mający problemy z
chodzeniem) mogło mieć sens, który dałoby się nazwać politycznym lub może
lepiej - ideowym. Było bowiem tak (myślę tu o Powstaniu w jego całości oraz w
jego fundamentalnym pomyśle i ciągle próbuję przyjąć niemiecki punkt widzenia),
było więc tak, że polscy podludzie zbuntowali się przeciwko niemieckim
nadludziom, wystąpili przeciwko nim zbrojnie, i wobec tego nadludzie musieli
coś z tym faktem, potwornym, niesłychanym i oburzającym, zrobić - i to musieli
zrobić coś radykalnego. Musieli przywołać podludzi do porządku, musieli ich ukarać
i musieli się (za tę zuchwałość niesłychaną) zemścić. W tym wypadku sens
mordowania - i to mordowania wszystkich podludzi bez żadnego wyjątku: mężczyzn,
kobiet, dzieci, starców - byłby dobrze czytelny, ponieważ byłaby nim zemsta.
W zemście zawarte byłoby zaś pouczenie mówiące, że przeciwko Niemcom nie należy
się nigdy buntować, ponieważ Niemcy są silniejsi, a kara, jaką nakładają na
tych, co się zbuntowali, jest sroga - zamordowani będą wszyscy bez wyjątku.
Jest oczywiste, że taki punkt widzenia i taki sens mordowania mógł być wówczas
dostępny raczej tylko jakimś wyższym oficerom SS i Wehrmachtu, którzy mieli w
głowach pewne idee, myśleli ideowo oraz na tematy ideowe (pojawia się tu
pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć - czy wtedy, w chaosie walk, w
zamęcie mordowania, ktoś w ogóle miał głowę do tego, żeby myśleć na tematy
ideowe). Nie wydaje się natomiast prawdopodobne, żeby taki sens mordowania
polskich staruszków, a także polskich dzieci i kobiet, mógł być wówczas
dostępny prostym niemieckim żołnierzom - tym, których nazywano w Warszawie
„kałmukami”, „własowcami”, czy „Ukraińcami”, Azerom z pułku „Azerbejdżan”, czy
esesmanom-kryminalistom z brygady Oskara Dirlewangera. Nawet zwykli, przyzwoici
żołnierze Wehrmachtu, którzy przecież także mordowali, do takiego sensu
mordowania chyba nie mieli dostępu. Wydaje mi się, że nadając mordowaniu
staruszków taki właśnie sens (odczytując je jako zemstę i pouczenie),
jesteśmy na dobrej drodze, to znaczy dobrze rozpoznajemy niemieckie intencje -
intencje narodu, dla którego myśl, że jego sąsiedzi nie chcą mu się
podporządkować, jest nieznośna. Po trzecie wreszcie, mordowanie starców, rannych
i chorych, z niemieckiego (ale w tym wypadku nie tylko niemieckiego) punktu
widzenia, mogło wynikać z chęci ustanowienia czy zaprowadzenia pewnego porządku
- albo z chęci przywrócenia porządku, który przez wydarzenia historyczne
został zakłócony. W domach starców przy Przyrynku i przy Zakroczymskiej, w
szpitalnych piwnicach A.K. na Długiej, na Podwalu i na Kilińskiego, w kościołach
i w klasztorach zamienionych na szpitale, roiły się jakieś istoty, niekiedy
niezdolne do chodzenia, niekiedy uszkodzone i nie całkiem kompletne (pozbawione
rąk czy nóg) i coś z tym trzeba było zrobić - to znaczy trzeba to było
uporządkować. Można tu powiedzieć jeszcze coś więcej - całe Powstanie
powodowało jakiś straszliwy chaos, a nawet, ze swej istoty, było straszliwym
chaosem, i ten chaos wzywał tych, którzy mu się przeciwstawili (szlachetnych
niemieckich żołnierzy), do zaprowadzenia w nim porządku. Rozstrzeliwanie,
oblewanie benzyną i palenie, zasypywanie gruzami, zrównywanie z ziemią,
anihilowanie niekompletnych piwnicznych istot a także wszystkich istot
niepotrzebnych i pokracznych (otóż to - staruszków!), to wszystko mogło
prowadzić (mogło być przynajmniej wstępem) do uporządkowania, czyli do
zlikwidowania tego, czego niemiecki umysł (ale w tym wypadku - niekoniecznie
niemiecki, nie tylko niemiecki) nie znosi, nie toleruje, nie wytrzymuje - chaosu.
Nie ulega wątpliwości, że Niemcy, wkraczając o świcie 2 września na Stare
Miasto, razem ze swoim projektem zaprowadzenia tam niemieckiego porządku
(mówiąc o tych, którzy wkroczyli, mam na myśli wszystkich - od Adolfa Hitlera
do ostatniego szeregowca z batalionów SS), porządek ten wyobrażali sobie i
nawet musieli sobie wyobrażać w bardzo różny sposób. Inną wizję ostatecznego
porządku mieli w głowach Adolf Hitler i Heinrich Himmler, inną
SS-Obersturmbannfuhrer Oskar Dirlewanger, jeszcze inną dowodzący całą
warszawską operacją SS-Obergruppenfuhrer Erich von dem Bach, a jeszcze inne
wizje zlikwidowania chaosu musiały snuć się w głowach szeregowych esesmanów czy
w głowach (nic z tego wszystkiego nie pojmujących) „kałmuków”, którzy zaprowadzali
porządek na małej przestrzeni - w jednej piwnicy lub w jednej sali szpitalnej,
gdzie do uporządkowania, czyli zamordowania było kilka lub kilkanaście niejasno
poruszających się szkaradnych istot. Tak czy inaczej, żeby chaos ustąpił
miejsca porządkowi, trzeba było mordować - i w ten sposób ujawniał się
nadrzędny (nawet ponadhistoryczny czy ahistoryczny) sens mordowania - także a
nawet przede wszystkim mordowania staruszków. Czy to wyczerpuje wszystkie
możliwości istnienia i pojawiania się sensu mordowania? Oczywiście, że nie - może
bowiem istnieć jeszcze (i każdy z nas przeczuwa lub przynajmniej chciałby
przeczuwać, że istnieje) pewien jeszcze wyższy sens mordowania - tajemniczy i
niepojęty - sens niedostępny ani Heinrichowi Himmlerowi, ani von dem Bachowi,
ani Oskarowi Dirlewangerowi, ani „kałmukom” ani azerskim żołnierzom z pułku
„Azerbejdżan”, ani mnie - w ogóle nikomu. Myślę tu o takim sensie, który
(nieuchwytny ze swej wyższej istoty) nigdy nie zostanie odczytany - na jego
temat nic nie da się powiedzieć, nikt na ten temat nie ma nic do powiedzenia. A
może być jeszcze i tak, że mordowanie pozbawione jest sensu - w ogóle go nie ma
- czyli, mówiąc inaczej, nic nie znaczy - wtedy (jak łatwo zauważyć) wszystko,
co istnieje i co dzieje się na tym świecie, byłoby, przynajmniej dla nas,
pozbawione sensu. Powstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w
historii Polaków - w całej naszej historii nie było (i pewnie nigdy już nie
będzie) większego wydarzenia. Z tego największego wydarzenia w naszej historii
wynikają też różne wielkie nauki - potrzeba będzie jeszcze wielu dziesięcioleci,
wielu stuleci, żeby się z nimi zapoznać, żeby je przemyśleć i dobrze
zrozumieć.
Tekst pochodzi z: J. M. Rymkiewicz, Kinderszenen. Fragment