Kto mordował w Katyniu
Zabójcy przyjechali z Moskwy do Kalinina - przed rewolucją noszącego
nazwę Tweru - specjalną salonką. Na czele grupy stał ponury czekista Wasilij
Błochin, najsłynniejszy kat w historii Związku Sowieckiego.
Towarzyszyli mu Nikołaj Siniegubow i Michaił Kriwienko. Przywieźli
walizkę pełną pistoletów Walthera, amunicję i kilka skrzynek wódki. Praca,
którą mieli wykonać, wymagała bowiem dużej ilości alkoholu. Pracą tą było
zamordowanie 6,3 tysiąca ludzi.
Na mnie zrobiło niesamowite wrażenie, gdy po raz pierwszy weszli do
mnie do gabinetu. Błochin, Siniegubow i Kriwienko. „No chodźmy, zaczniemy,
idziemy!” - zeznał w 1991 roku Dmitrij Tokariew, były szef NKWD w Kalininie. -
Tak więc poszliśmy. I wówczas zobaczyłem całą tę grozę. Błochin włożył swoją
odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany brązowy fartuch,
skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to
olbrzymie wrażenie. Zobaczyłem kata.
W nocy 5 kwietnia 1940 roku w gmachu NKWD przy ulicy Sowieckiej 6
rozpoczął się masowy mord. Zabójcy działali metodycznie, spokojnie, rutynowo.
Niczym na taśmie produkcyjnej.
Polscy jeńcy - żołnierze KOP-u, policjanci, żandarmi - byli pojedynczo
wywoływani z cel. Następnie strażnicy prowadzili ich do, znajdującej się w
każdej większej instytucji sowieckiej, świetlicy leninowskiej. Było to miejsce,
w którym na ścianie wisiała gazetka ścienna, znajdowało się popiersie
pierwszego wodza rewolucji, stał regał z komunistyczną literaturą.
Tam skazanych pytano o nazwisko, imię ojca i datę urodzenia. Po
potwierdzeniu danych strażnik zakuwał ich w kajdanki. Pojedynczo wyprowadzano
ich do sąsiedniej celi, gdzie czekał kat. Po przekroczeniu drzwi oprawca bez
uprzedzenia przystawiał ofierze lufę do potylicy i naciskał spust. Huk wystrzału
- i koniec. Nie ma człowieka. W kolejce czeka następny.
Gdy Polak padał martwy na ziemię, do świetlicy leninowskiej
wprowadzano już następnego skazańca. I cała procedura się powtarzała. Od
zmierzchu do świtu. Aby kolejni mordowani nie słyszeli strzałów, Błochin kazał
obić drzwi i ściany katowni grubą warstwą wojłoku.
(…)
Jednej nocy w Kalininie odbywało się około 300 egzekucji. Tyle
wynosiła „norma”. Pierwszej nocy pod lufy dostarczono 343 Polaków, ale okazało
się, że to zbyt wiele. Mordercy przecenili swoje możliwości - noc była zbyt
krótka.
Ostatnich ludzi musieli mordować więc w pośpiechu, przy świetle
dziennym. A to groziło dekonspiracją. Cała operacja odbywała się bowiem w
ścisłej tajemnicy. Błochin zdecydował więc nieco obniżyć „normę”. W efekcie,
aby zgładzić ponad 6 tysięcy ludzi, enkawudziści potrzebowali ponad półtora
miesiąca. 22 maja było po wszystkim.
Bankiet w salonce
Trójka przybyłych z Moskwy zawodowych katów nie była w stanie
zamordować wszystkich Polaków. Do wykonania zadania potrzebni byli członkowie
miejscowego aparatu. I to wielu. Nawet w czasie Wielkiego Terroru lat 1937-1938
NKWD nie mordowało bowiem w tak szybkim tempie tak wielu ludzi.
Naprędce skompletowano więc „specgrupę”, która miała wykonać zadanie.
W jej skład weszli oficerowie śledczy, strażnicy więzienni, kierownik garażu i
zwykli kierowcy. A także pracownicy biurowi. W sumie około trzydziestu ludzi.
Zostali oni wytypowani przez szefa kadr NKWD w Kalininie, niejakiego Borisowa.
Choć formalnie mordowanie ludzi nie leżało w obowiązkach pracowników
NKWD niższego stopnia, w praktyce odmówić nie mogli.
Jeszcze w marcu 1940 roku na specjalnej odprawie szefów trzech
obwodowych NKWD - kalinińskiego, smoleńskiego i charkowskiego - Bogdan Kołubow
wydał wyraźną instrukcję, że po zakończeniu operacji nie powinno się pozostawić
żadnego świadka, który sam nie byłby zaangażowany w mordowanie. Żadnego „nie
splamionego”.
(…) Większość funkcjonariuszy kalinińskiego NKWD nie miała większych
oporów przed mordowaniem bezbronnych polskich jeńców.
Motywem mogła być oczywiście fanatyczna wiara w komunistyczne idee lub
wrodzony sadyzm. Z reguły jednak bodźcem była obietnica gratyfikacji
finansowej. A także odbywające się po wymordowaniu każdej partii jeńców sute
libacje. Dla zabiedzonych ludzi sowieckich była to nie lada pokusa.
Na krótko przed świtaniem, gdy zamordowano ostatniego Polaka, Błochin
zbierał od zabójców pistolety i sprawdzał ich stan techniczny. Broń szybko się
zużywała i dlatego właśnie oprawcy przywieźli z Moskwy całą walizkę waltherów.
Następnie - jako nagrodę za dobrze wykonane zadanie - Błochin rozdawał
luksusową zakąskę i rozlewał wódkę. Najprawdopodobniej pito jednak również
przed i podczas zabijania. Jedzenie pobierano zaś wieczorem z resortowej
stołówki. Kiełbasę, jesiotra, białe bułki.
Alkohol dawał zabójcom niezbędne znieczulenie, pozwalał stłumić grozę
dokonywanego w piwnicach strasznego mordu. I ułatwiał wykonanie ostatniej
części operacji. Nad ranem wszyscy biorący udział w mordach musieli bowiem
usunąć ciała.
Wynosili je na więzienne podwórze, gdzie czekało już pięć-sześć
ciężarówek krytych brezentem. Brezent ten później Błochin kazał spalić, a
pokryte krwią i tkanką mózgową platformy ciężarówek starannie wyszorować.
Ciała wywożono do podmiejskiego letniska Miednoje. Tam zwalano je do
masowego grobu (…) Gdy jeden z nich po latach chciał wykopać piwnicę na
kartofle, otrzymał surowy zakaz. Powód był zrozumiały...
(…)
Wszyscy biorący udział w mordowaniu Polaków otrzymali nagrody
pieniężne - równowartość miesięcznych poborów lub 800 rubli. W postsowieckich
archiwach zachowały się listy nagrodzonych, stąd znamy ich tożsamość. Co
ciekawe, pieniądze otrzymały nawet sekretarki, które po nocach mozolnie
przepisywały na maszynie listy straconych.
(…)
W dwóch pozostałych miejscach, w których w 1940 roku mordowano
polskich jeńców - Smoleńsku i Charkowie - operacja ta została przeprowadzona w
podobny sposób. Tam także przyjechali „specjaliści” z Moskwy, którzy przejęli
kontrolę nad lokalnym NKWD.
Nie oznacza to jednak, że nie było różnic. Na przykład smoleńskie NKWD
mordowało nie tylko w piwnicy swej siedziby przy ulicy Dzierżyńskiego 13, ale
również bezpośrednio nad dołami śmierci - na terenie ośrodka wypoczynkowego
bezpieki w położonym pod miastem Katyniu. (…) To właśnie w Katyniu znaleziono
ciała pokłute bagnetami, oprawcy skrępowali również część polskich oficerów
pętlami zaciśniętymi wokół szyi i rąk. Poruszenie dłońmi skutkowało
podduszeniem.
W Smoleńsku i Charkowie początkowo używano rewolwerów Nagant. Broń ta
okazała się jednak niepraktyczna. Trzeba było bowiem wyznaczyć specjalnego
człowieka do wyjmowania z bębenka łusek i ładowania nabojów, co przy liczbie
ofiar i tempie, w jakim je mordowano, opóźniało całą procedurę.
Przestawiono się więc na zdecydowanie bardziej praktyczne walthery.
Ich zaletą było również to, że szybko się nie nagrzewały i nie parzyły oprawców
w ręce.
Istniały również pewne różnice w sposobie uśmiercania. O ile
zbrodniarze w Smoleńsku/Katyniu i w Kalininie strzelali ofiarom w potylicę, o
tyle w Charkowie celowali w kark - na wysokości dwóch-trzech pierwszych kręgów
szyjnych.
Robiono to pod takim kątem, że pocisk, przerwawszy kręgi, wychodził
okiem, jamą nosową lub ustami. „Zaletą” tego sposobu eksterminacji było
mniejsze krwawienie z rany, a co za tym idzie - było mniej sprzątania. Oprawcy
z morderczej taśmy produkcyjnej starali się „optymalizować” swoją pracę.
W latach 1990-1992 rosyjska prokuratura przeprowadziła szereg
przesłuchań Mitrofana Syromiatnikowa, kata z Charkowa.
Braliśmy szynele, czapki - zeznawał. - Trzeba było przecież przykrywać
ich, trzeba było owijać czymś głowę. Rozumiecie. Żeby nie krwawiła. Owijaliśmy
od razu po rozstrzelaniu. Braliśmy ich stamtąd i układaliśmy na samochodzie, na
przemian. Jednego głową w jedną stronę, drugiego w przeciwną. I tak stopniowo,
do brzegu.
(…)
Ciała Polaków zamordowanych w więzieniu NKWD w Charkowie wywożone były
do miejscowości Piatichatki, gdzie wrzucano je do dołów śmierci. Przed
zasypaniem ciała zamordowanych posypywano proszkiem, który miał przyspieszyć
proces rozkładu.
Potem przez pewien czas na miejscu pochówku dyżurowali czekiści.
Jeżeli poziom ziemi gdzieś się obniżył, ich zadaniem było dosypanie piasku i
wyrównanie gruntu. Po zamordowanych nie mógł pozostać żaden ślad.
Syromiatnikow w swoich zeznaniach ujawnił rzecz mrożącą krew w żyłach.
Otóż w przeciwieństwie do Kalinina, w Charkowie Polaków wyprowadzano z cel po
kilku. Stali oni na korytarzu ze skrępowanymi rękami, czekając na swoją kolej.
Słyszeli więc strzały, którymi mordowano ich kolegów.
Na rozkaz komendanta miejscowego NKWD Timofieja Kuprija jedni
strażnicy wprowadzali kolejnego Polaka, a inni wyciągali ciało z katowni.
Trudno sobie wyobrazić, co musieli przeżywać skazani czekający na swoją kolej.
Co ciekawe, Kuprij, który był w Charkowie głównym katem, został
później przeniesiony na stanowisko dyrektora kombinatu przemysłu tłuszczowego w
Połtawie. Dokonał tam olbrzymich nadużyć i w efekcie stanął przed sądem.
Pobieda i zegarek
(…)
Aby wiedza o tym straszliwym ludobójstwie była pełna, trzeba jednak również
zajrzeć na drugą stronę. Do mrocznego świata katów.
Po upadku komunizmu odtajniony został rozkaz numer 001365 wydany przez
Berię po zakończeniu operacji katyńskiej, na mocy którego 125 funkcjonariuszy
NKWD zostało nagrodzonych „za pomyślne wykonanie zadań specjalnych”.
Nikita Pietrow, znakomity rosyjski historyk z Stowarzyszenia
„Memoriał”, wykonał mrówczą pracę i zidentyfikował niemal wszystkich
wymienionych. Ich biogramy opublikował w dwóch - wydanych w Polsce - książkach Psy
Stalina i Poczet katów katyńskich.
Przeglądając je, można stwierdzić, że nie ma żadnej prawidłowości.
Część katów po 1940 roku pięła się po szczeblach kariery w sowieckim aparacie
przemocy, część przeciwnie - wegetowała na poślednich stanowiskach lub została
zamordowana przez nową ekipę rządzącą po śmierci Stalina.
Wśród morderców są ludzie rozmaitego wykształcenia, rozmaitej pozycji
zawodowej, rozmaitego wieku i rozmaitych narodowości - Rosjanie, Ukraińcy,
Białorusini, Żydzi, przedstawiciele narodów wschodnich ZSRS. Zdecydowana
większość miała pochodzenie chłopskie i robotnicze. Wcześniej pracowali jako
palacze, kierowcy, tragarze.
Najstarszy to Iwan Stelmach, komendant więzienia NKWD w Smoleńsku,
który gdy dokonywano mordów, miał pięćdziesiąt osiem lat. Dowodził
rozstrzeliwaniami w Katyniu. Według nie sprawdzonej informacji zmarł w
męczarniach - w „straszliwym bólu, który przeżerał mu wnętrzności”.
Najmłodsza na liście jest Anna Iwanowna Razorienowa. W 1940 roku miała
zaledwie dwadzieścia jeden lat. Była maszynistką, która układała listy śmierci.
Wierzyła w ideały komunizmu, z partii wystąpiła dopiero w 1990 roku.
Dobrze znane są losy najgłośniejszego z katów, Wasilija Błochina,
który własnoręcznie zamordował 15 tysięcy ludzi. Najprawdopodobniej do dziś
żaden masowy morderca nie zdołał się nawet zbliżyć do tego „rekordu”. Oprócz
setek polskich jeńców Błochin podczas wewnętrznych sowieckich czystek
zastrzelił między innymi: Lwa Kamieniewa, Grigorija Zinowjewa, Michaiła
Tuchaczewskiego, Gienricha Jagodę, Nikołaja Jeżowa i pisarza Izaaka Babla. To,
że wyznaczono go do tych zabójstw, oprawca uważał za zaszczyt.
W dowód uznania za wierną służbę Błochin dostał samochód osobowy GAZ
M-20 Pobieda - Polakom znany jako Warszawa - i złoty zegarek. W przeciwieństwie
do większości innych ważnych czekistów nie padł ofiarą żadnej czystki - dla
kolejnych szefów NKWD był niezastąpiony. Zawsze cieszył się również protekcją
samego wodza. Na emeryturę przeszedł dopiero po śmierci Józefa Stalina.
Wydawało się, że wreszcie będzie miał czas na przeczytanie siedmiuset książek
na temat hodowli koni, które zgromadził. Nieoczekiwanie zmarł jednak w 1955
roku na atak serca. Po wielu latach nocnej, wyczerpującej „pracy” miał
zrujnowane zdrowie.
Jego dwaj pomocnicy z Kalinina zrobili zawrotną karierę. Nikołaj Siniegubow
- wyjątkowy sadysta znany ze znęcania się nad więźniami - został wiceministrem
kolejnictwa Związku Sowieckiego. Michaił Kriwienko pełnił zaś funkcję
naczelnika sztabu Wojsk Konwojowych NKWD i szefa Głównego Zarządu d/s Jeńców
Wojennych i Internowanych NKWD.
Dmitrij Tokariew był kolejno ministrem bezpieczeństwa w sowieckich
republikach tadżyckiej i tatarskiej.
Ręce chirurga
Najciekawsze w całej sprawie nie są jednak ścieżki kariery, ale
psychika zabójców. Czy zamordowanie takiej liczby ludzi odcisnęło na niej
jakieś piętno, czy też przeszli nad tym do porządku dziennego i przystąpili do
innych zadań?
Otóż - jak zwykle w takich wypadkach - zależało to od człowieka. W
zeznaniach z 1991 roku Tokariew twierdził, że część morderców nie mogła spać
spokojnie. Na przykład kierowca Tokariewa Nikołaj Suchariew, który w nagrodę za
udział w mordowaniu Polaków otrzymał pistolet TT, z którego podobno się
zastrzelił.
Czy to prawda? Trudno powiedzieć. Szczególnie że inna historia
opowiedziana przez Tokariewa okazała się kłamstwem. Według niego inny morderca,
Andriej Rubanow, w wyniku swojej krwawej roboty postradał zmysły. W
rzeczywistości Rubanow dosłużył się stopnia pułkownika i dożył w dobrym zdrowiu
do osiemdziesiątki.
Dużo jednak pił. Twierdził, że to dlatego, by zabić wyrzuty sumienia.
„O Panie - mówił - ilu ludzi przeszło przez moje ręce. Samych Polaków ilu!”
Krew na rękach nie dawała jednak spokoju innemu zabójcy, Piotrowi
Karcewowi. Według jego córki ojciec „bardzo przeżywał swoją winę”. Raz zabrał
ją do Katynia i w miejscu, gdzie znajdowały się masowe mogiły polskich
oficerów, położył się na ziemi i długo płakał. 18 stycznia 1948 roku Karcew
odebrał sobie życie.
Typową „chorobą zawodową” katyńskich oprawców był alkoholizm. Wielu z
nich dosłownie zapiło się na śmierć. Trudno jednak ocenić, na ile było to
skutkiem samych egzekucji, a na ile elementem stylu życia ówczesnych sowieckich
mężczyzn. Szczególnie pracujących w „organach”.
Weźmy na przykład kata Iwana Antonowa. Mieszkał z żoną i córką w dwóch
skromnych pokojach w komunałce - pisał Nikita Pietrow w Poczcie katów
katyńskich. - Według sąsiadów był małomówny, nigdy nie wypowiadał się na
tematy związane ze służbą, nie rozmawiał o polityce. Tylko o sprawach
codziennych. Sąsiad jak sąsiad - zupełnie zwykły człowiek. Był jednak szczegół,
który szokował sąsiadów. Bardzo często Antonowa odwozili do domu nad ranem,
kompletnie pijanego, i wciągali go po schodach. A wraz z nim - wielkie bukiety
kwiatów. Przynosili bezwładne ciało otoczone kwiatami, tak jakby za każdym razem
grzebali człowieka, który rozstrzelał własną duszę. A może wszystko było
bardziej prozaiczne i zapach kwiatów miał ukryć zapach krwi, prochu i trupi
odór. Gdy morderca dochodził do siebie - szedł do łazienki i długo mydlił
pokryte rudą szczeciną dłonie.
Podobnie robił słynny sadysta Boris Rodos (…) W ramach operacji
katyńskiej nadzorował zgładzenie 3435 polskich więźniów na terenie sowieckiej
Ukrainy. Syn Rodosa: (…) Wracał do domu koszmarnie zmęczony, wycieńczony i
bardzo długo, co pół godziny, ciągle od nowa namydlając ręce, mył je w
umywalce. Po same łokcie. Jak chirurg (…)
A tak o swojej pracy mówił jeden z egzekutorów:
Oczywiście wódkę piliśmy do utraty przytomności. Co by nie mówić, ta
praca nie należała do lekkich. Tak bardzo byliśmy czasem zmęczeni, że ledwo
staliśmy na nogach. A myliśmy się wodą kolońską. Do pasa. Inaczej nie dało się
pozbyć zapachu krwi i prochu. Nawet psy na nasz widok uciekały i jeśli
szczekały, to z daleka.
Z powodu nadmiernego picia wielu „zasłużonych” w 1940 roku czekistów
zostało wydalonych z „organów”. Skończyli na ulicy lub jako stróże nocni. Inni
pracowali jako ślusarze lub szambiarze. Do końca życia ludzi zaangażowanych w
mordowanie Polaków łączyła jednak wspólna tajemnica.
Jak pisze Nikita Pietrow, tworzyli zamknięty tajemny krąg. Często się
spotykali - aby w milczeniu pić wódkę - mieszkali blisko siebie, mieli się
nawzajem na oku. Gdy któryś zmarł, reszta, w ciemnych garniturach, przychodziła
na pogrzeb. Co ciekawe, mordercy, nawet we własnym gronie, nigdy nie rozmawiali
o tym, co działo się wiosną 1940 roku. I dbali o to, aby żaden z nich nie
„puścił pary”. Tajemnica miała być dotrzymana do końca.
W ramach zbrodni katyńskiej zamordowano około 22 tysięcy Polaków.
Katów było grubo ponad stu. Byli to ludzie bardzo różni. Różnej narodowości,
różnej pozycji zawodowej i różne przyświecały im motywy. Różnie także reagowali
na zbrodnie, które popełnili.
Wszystkich jednak łączy jedno - żaden za udział w zbrodni z 1940 roku
nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Katyń pozostał zbrodnią bez kary.
Skrót artykułu Piotra Zychowicza, który ukazał się w „Historii Do
Rzeczy” nr 2/2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz